Las stawał się coraz bardziej podmokły, dymił oparem, wiatr niósł strzępy białej mgły, przelatującej nad nami jak duchy ptaków.
Postanowiliśmy dobrze — idący przodem Sowa pochylił się nagle. Naszą drogą przebiegł trop łosia. Po kilkunastu krokach ujrzeliśmy odchody zwierzęcia. Były jeszcze ciepłe, zwierz przechodził przed chwilą. Należało ruszyć jak najszybciej i jak najciszej.
Teraz ja prowadziłem. Zatrzymaliśmy się przed małą polanką, małym prześwitem w gęstej puszczy. Ziemia tu uginała się pod stopą. Rozglądaliśmy się niespokojnie, ale wokół trwała cisza. Wiewiórka siedziała na gałązce i łuskała szyszkę, dalej dwie pliszki z czerwonymi brzuszkami nudno plotkowały ze sobą. Nic nie wskazywało na to, by łoś leżał gdzieś w pobliżu. A łosie, wiedzieliśmy przecież, bardzo często zawracają ze swej drogi, robią koło i na spoczynek kładą się w pobliżu swych dawnych śladów. Są swymi własnymi strażnikami.
Na szczęście trafiliśmy wśród mokradeł na wąską piaszczystą łachę, wiodącą do samego jeziora. Tu już ziemia nie zapiszczy pod stopą, nie pluśnie wodą. Na piasku znów ślad łosia.
I oto słyszymy jego głos. Jest już po długiej drodze, po długiej wędrówce za towarzyszką godów. Ryk rwie się co chwila, zamiera zniechęconym stęknięciem i po chwili łoś znów zaczyna z tej samej nuty. Ponawia wyzwanie. Milknie. Nasłuchuje. W chwilach milczenia musimy przystawać w bezruchu. Kiedy znów wznosi się uparty głos, biegniemy, nie dbając o ciszę. Ryk dolatuje wciąż z tego samego miejsca. Jesteśmy coraz bliżej.
Taki głos mają tylko młode, silne łosie. Ufne w swą potęgę. Nie znające goryczy klęski.
Przystanęliśmy — bo znów trwa cisza. Nikt mu nie odpowiada. Spojrzeliśmy na siebie — co robić? Starać się podejść do niego czy zwabić go bliżej? Przygotowaliśmy już łuki. Naśliniliśmy pióra na bełcie — czy łoś nie usłyszy głośniejszego bicia naszych serc?
Byk znów zaczął ryczeć, ciągle z tego samego miejsca. Podeszliśmy jeszcze kilkanaście kroków i tu zatrzymała nas stara brzoza o grubej korze. Widocznie duch leśny ustawił ją na naszej drodze i on już teraz postanawiał za nas: podchodzić czy wabić.
Objęliśmy pień drzewa rękami, szeptaliśmy wprost w korę: „O siostro brzozo, daj nam swej kory. Zrobimy z niej róg, aby przywołać nim wielkiego łosia. Daj nam swej kory, a za to napoimy się jego krwią i będziemy o tobie pamiętać”.
Sowa lepiej umiał wabić ode mnie. On więc naciął dwa pasy w poprzek i wzdłuż, ściągnął bezszelestnie korę z pnia, błyskawicznie skręcił ją w róg i przyłożył do ust.
Znów zabrzmiał ryk łosia. Ale tym razem, gdy ucichł, nie odpowiedziało mu już tylko echo i milczenie. Oto pobiegł ku niemu niski bek klempy, miłosny odzew łoszy. Twarz Sowy poczerwieniała z wysiłku, a ja skinąłem głową, tak jak to zwykle czynił Owases, kiedy chciał kogoś pochwalić. Istotnie było za co. Sowa umiał wabić jak dojrzały myśliwiec.
Udało się! Gdy tylko ucichł róg Sowy, od jeziora pobiegł ku nam zwycięski głos łosia, dumny już teraz i radosny. Idę — odpowiedział — idę.
Skoczyliśmy za drzewa. Ja skryłem się za grubym pniem sosny, Sowa po drugiej stronie piaszczystego pasma w gęstych krzakach osiki.
Wiatr wpierw przyniósł jeszcze jedno głuche stęknięcie. Potem zaczęła dudnić ziemia, trzaskały gałęzie, chlupotało bagno pod wielkimi kopytami.
I wreszcie na samym skraju piaszczystej drogi wychylił się z krzaków potężny łeb, uwieńczony szeroko rozłożonymi łopatami rogów — wychylił się o niepełny lot strzały ode mnie.
Zwierz stał nad swym własnym tropem. Powoli pochylił łeb — chwytał dolny wiatr. Wreszcie szyja wygięła mu się ku górze i z rozchylonego pyska zerwał się znowu ryk, długo drgał na białej pianie oddechu.
Tym jednak razem łosza milczała. Jego zaś wzrok padł na plątaninę korzeni najbliższego świerka, przypominającego nastawioną do walki koronę łosich rogów. Drgnął, pochylił czoło. Grzbiet wygiąłjak napięty łuk… i skoczył.
Pochylony wieniec z głuchym łoskotem wbił się w ziemię. Buchnęły w górę drzewne odłamki i grudki piasku. Łoś zachwiał się i zatoczył w bok. Stał na rozkraczonych badylach chwiejąc łbem, wplątany w rogi korzeń kołysał się śmiesznie.
Byk powoli przychodził do siebie, leniwie strząsnął piasek, podniósł łeb, rozdął nozdrza do nowego okrzyku… Dłużej nie mogłem czekać. — O Wielki Duchu, pomóż mi! — szepnąłem.
Wyskoczyłem na ścieżkę. Łoś znajdował się między, mną a splątanymi drzewami. Przed nim otwierała się droga do jeziora, lecz tam czekał już Sowa z dzidą w ręku. By cofnąć się z powrotem, łoś musiał zrobić prawie pełny obrót.
Wyskakując zza pnia uprzedziłem go — jak nakazują obyczaje myśliwych — okrzykiem. Okrzyk trafił weń jak cios. Drgnął, sprężył się do skoku — ale zdążył zrobić tylko pół obrotu, bo w tej właśnie chwili strzała z mego łuku ugrzęzła w jego boku po bełt. Po raz ostatni usłyszeliśmy jego ryk. W niosącym się szeroko głosie drgał ból i męka chwil ostatecznych.
Rzucił się rozpaczliwym skokiem. Wiedział już, że ściga się z samą śmiercią. Ale teraz zastąpił mu drogę Sowa, wbił dzidę w drugi bok zwierza. Mimo to ucieczka trwała nadal, piasek bryzgał spod kopyt…
Cisnąłem łuk, Wyciągając w biegu nóż, dognałem łosia na samym już skraju piaszczystej wydmy i lasu. Zdążyłem uczepić się lewą ręką rogów i zawisłem na nich. Nóż miękko wszedł w tchawicę. Z rozciętej szyi buchnęła krew. Zdążyłem jeszcze odskoczyć, nim nasz pierwszy łoś zwalił się ciężko na przednie łapy.
Zginął od razu. Śmierć dognała go skokami Młodych Wilków.
Tańczyliśmy taniec zwycięstwa, a potem dziękowaliśmy mu, że dał się zabić, że ofiarował nam swe mięso. Prosiliśmy go też długo i serdecznie o przebaczenie, prosiliśmy o przebaczenie jego ducha. By w dobrej pamięci zachował Młodych Wilków z plemienia Szewanezów, by pamiętał o tym, że jest czas wielkich łowów i że plemię musi zebrać pożywienie na zimę. Życzyliśmy mu szczęścia w Krainie Wiecznego Spokoju, żegnaliśmy go wiedząc, że już dziś o wieczornej porze odejdzie od owej krainy Drogą Słońca, na zachód, poprzez fale Długiego Jeziora.
Jeszcze nigdy nie pochwalił nas Owases tak jak tego dnia, a inni chłopcy mimo najusilniejszych starań nie umieli ukryć swej zazdrości. Owases wysłał aż dziesięciu Młodych Wilków po naszą zdobycz. Żal mi było tylko, że nie mogę odnaleźć Tanto i pochwalić się przed nim swym zwycięstwem.
Tego też dnia Owases pozwolił nam wypłynąć jego własnym kanoe na Zielone Jezioro, gdzie były legowiska dzikich kaczek.
Kanoe Owasesa uchodziło za najściglejsze ze wszystkich łódek osady. Zbudował mu je chyba sam Duch Wodny. Wiosłując bez wysiłku i bez trudu, lecieliśmy prawie nad niską falą Zielonego Jeziora, śmigaliśmy pod gałęziami nawisłych nad brzegiem drzew. W ciemnym zwierciadle wody odbijało się niebo i chmury. Płynęliśmy jakby przez niebo — i oto wokół nas, w głębi jeziora, ujrzeliśmy przeciągający klucz dzikich gęsi. Smutnym głosem żegnały nasze strony, ciągnęły wysoko wraz z Key-wey-keenem.
Dążyliśmy pod porosły osiką brzeg. Tu już trzeba było płynąć bez szelestu. Zbliżaliśmy się do szuwarów, z których dolatywał nas gwar gadatliwych dzikich kaczek. Wyjęliśmy wiosła z wody, ledwo dostrzegalny nurt pchał już nas sam w stronę szuwarów; sięgnęliśmy do kołczanów po strzały…
Ale dzień ten nie miał skończyć się wesołą ucztą z kaczych udek i skrzydeł, bo nagle w spokojny szmer wody i pogwar ptasich głosów wdarł się szybki, drżący głos bębna. Dudnił natarczywie, jednostajnie niskim dźwiękiem. Gdy milkł na krótką chwilę, wpierw odpowiadało mu echo, a potem jeszcze słabszy niż echo szmer — głos bębnów z innych dalekich osad.
Читать дальше