Mokwe zawrócił w miejscu, by dopaść ofiary. Ale nagle zamarł w pół kroku — posłyszał nasz bojowy okrzyk.
W tej samej chwili Tanto rzucił tomahawk. Siekiera błysnęła w słońcu uderzając prosto w pysk, rozcinając prawą stronę szczęki.
Pierwszy cel został osiągnięty. Mokwe zapomniał o białym. Teraz widział już tylko nas.
Nie powinien był widzieć. Posyłałem strzałę za strzałą — jedną, drugą, trzecią… Ale ręce trzęsły się po szalonym biegu, nie mogłem trafić w rozjarzone wściekłością ślepia. Tanto wrzasnął na mnie z gniewem, lecz i czwarta strzała chybiła celu osuwając się po wypukłym czole.
Mokwe był tuż, ogromny, okrwawiony, straszny.
— Zginiesz, Mokwe! — krzyczałem gorączkowo napinając łuk. — Zginiesz!
Piąta strzała wreszcie trafiła w lewe ślepie. Mokwe zaryczał jak piorun. Zdarł pazurem bełt, ale ostrza nie wydarł. Rozwarłszy więc łapy walił się na idącego mu naprzeciw Tanto jak lawina skał.
A Tanto — mój mężny brat — nie cofnął się nawet o pół stopy. Stojąc plecami do skalnego bloku, całą siłą wzniesionych ramion wbił oszczep w gardziel Mokwe, wsparł jego drzewce o kamień. Niedźwiedź zachrypiał, jego ryk zabrzmiał teraz jak skrzek ogromnej wrony. Rzuciłem się po topór.
Mokwe parł na Tanto, ale drzewce oszczepu się nie ugięło. Tanto wetknął jego koniec w kamienną szczelinę, a łapy niedźwiedzia za krótkie były, by go dosięgnąć. I nim zdążyłem podrzucić bratu topór — nóż Tanto mignął wśród rozwartych łap.
Nastała chwila ogromnej ciszy.
Stary, samotny, pokonany brat Mokwe zadrżał. Łapy mu bardzo, bardzo powoli opadły — westchnął chrapliwie.
Tanto pochwycił topór. Przemknął za plecy niedźwiedzia — i wreszcie… zadał cios. Cios ostatni.
Mokwe osunął się na ziemię.
Patrzyliśmy nań bez słowa. Nie mogliśmy jeszcze złapać tchu. Wreszcie Tanto powiedział:
— Wybacz, starszy bracie… wybacz, Mokwe.
— Wybacz — powtórzyłem.
Zebrałem swe strzały. Tanto wyrwał oszczep i nóż z drżącego jeszcze cielska. Staliśmy nad nim do chwili, w której znieruchomiał ostatecznie. Jego wielka, groźna dusza samotnika schodziła teraz zapewne w dół, ku Strumieniowi Złotego Bobra, aby o godzinie zachodu odejść Drogą Słońca do Krainy Wielkiego Milczenia.
— Żegnaj, wielki bracie — szepnąłem.
Spojrzeliśmy w dół zboczą. Gdzie jest człowiek, w którego obronie nasz topór i nóż powaliły starego samotnika?
Leżał o kilkanaście kroków w dole, nieruchomy, twarzą do ziemi. Czyżbyśmy za późno przybyli na pomoc? Nie uniknął swego losu?
Tył głowy miał zalany krwią. Ale oddychał. Pochylając się nad nim posłyszeliśmy cichy jęk. A więc spadając ze skały musiał stracić tylko przytomność. Tanto obrócił go na plecy.
Ujrzeliśmy wtedy twarz tego człowieka: to był Wap-nap-ao!
Tanto tylko cofnął się o krok. Dotknął przecież żmii. Białej Żmii. Ja chyba krzyknąłem.
Nie wiem, jak długo to trwało, zanim biały otworzył oczy. W końcu podniósł powieki — patrzył na nas coraz przytomniej. Westchnął raz, drugi. Wpierw utkwił wzrok we mnie — potem przeniósł go na brata.
Widziałem: od razu musiał poznać, kto nad nim stoi. Musiał poznać, bo nagle począł gorączkowo podnosić się, wspierać rękami o ziemię, kołysać bezwładną głową. Chciał zerwać się na równe nogi, ale starczyło mu siły tylko na tyle, by usiąść.
Zrozumiał, jak bardzo jest słaby. Twarz mu zobojętniała. Przymknął oczy. Wap-nap-ao nie był jednak tchórzliwym skunksem. Znowu przypominał wojownika.
— Czy mnie zabijecie? — spytał.
Nie patrzyłem na Tanto. Serce miałem puste, nie myślałem o niczym. Czekałem.
Wreszcie po chwili, która była chyba dłuższa niż niejedno życie ludzkie, usłyszałem głos brata:
— Znowu tropisz Szewanezów, Wap-nap-ao.
To nie było pytanie. Tanto po prostu wypowiedział na głos swoje myśli. Zabije go — myślałem — zabije go…
Podniosłem wzrok na twarz brata. Była nieruchoma. Gdy przemówił, jego głos był znów obojętny i spokojny jak głosy wodzów na Radzie Starszych.
— Nie po to broniłem cię przed Mokwe — rzekł — by teraz zabijać. Mówię tylko: gdy będziesz mógł wstać, odejdź stąd. Jutro przybędą tu wojownicy po niedźwiedzia. Niech cię już tu nie ujrzą. Powtarzam: odejdź…
Wap-nap-ao rozwarł szeroko oczy. Wargi drżały mu jak starej kobiecie. Tanto zaś skinął na mnie i zwrócił się ku Skale Zabitego Konia.
Wiatr dął nam teraz w plecy. Szedłem krok w krok za milczącym bratem. Wtedy usłyszeliśmy wołanie białego:
— Synu wodza… bracie… czerwony bracie…
Tanto nie odwrócił nawet głowy. Szliśmy dalej. Pięliśmy się już ku szczelinie skalnej. Krzyk powtórzył się raz jeszcze — i raz jeszcze… w końcu ucichł.
Nad Skałą Zabitego Konia orzeł leciał prosto w słońce. My zaś weszliśmy w cień szczeliny skalnej.
Jeszcze przez trzy lata przebywałem wśród mego plemienia, zanim losy zawiodły mnie na niezmierną odległość od kraju, w którym się urodziłem. W przeciągu tych trzech lat Wap-nap-ao nie powrócił już nigdy w stronę Ziemi Słonych Skał. Ale po dziś dzień pamiętam jego głos daremnie wzywający „czerwonego brata”, młodego wojownika Szewanezów.
Na tym wspomnieniu kończę swą opowieść.
Unoszę dłoń w górę — żegnam was i pozdrawiam raz jeszcze wiosenną pieśnią, pieśnią owej najpiękniejszej wiosny mego życia:
Śpiew naci rzeka już rozbrzmiewa.
Puszczę biały kwiat oplata.
Wawa-gęsi krzyczą w trzcinach.
Orzeł prosto w słońce leci.
Zmieńcie jutra, bracia Mokwe.
Wiatr z południa ciepło niesie.