Natychmiast porzuciliśmy wszelką myśl o polowaniu. Wbiliśmy wiosła w gładką falę i nigdy jeszcze droga nie wydawała się tak długa, a wspaniałe czółno Owasesa tak ciężkie. Zdawało się, że stoimy w miejscu przyklejeni do powierzchni wody, że tuż zza przybrzeżnych drzew wyciągają się obce ręce, że wyglądają spoza nich obce, białe twarze. Jezioro nagle umilkło, przerażone pluskiem naszych wioseł.
Do brzegu przybiliśmy tak szybko, że dziób łodzi wyskoczył aż na piaszczystą wydmę. Popędziliśmy na plac, przed namiot czarownika.
Gorzka Jagoda siedział przed swym namiotem z bębnem pomiędzy kolanami. Cała osada skupiła się wokół niego. Co chwila na brzeg wyskakiwało nowe czółno, z lasu wybiegali powracający myśliwcy.
Nasz bęben odzywał się teraz-rzadko… Gorzka Jagoda bowiem po pierwszych sygnałach teraz głównie słuchał wieści niesionych przez inne bębny od południowej strony. Pochylał nisko głowę, nie mogliśmy dojrzeć jego spojrzenia, ale dłonie wsparte o brzeg bębna drżały lekko, lecz. nieustannie.
Wreszcie przez otaczający go tłum przepchnął się ojciec i dopiero wtedy Gorzka Jagoda podniósł głowę. Na wzrok ojca — wzrok ponury i pytający — odpowiedział tylko jednym skinieniem głowy. Wszyscy patrzyli na nich w napięciu, mało kto bowiem rozumiał mowę bębnów. Nikt jeszcze nie wiedział, co nam przynoszą ich sygnały, choć właściwie nie mogło być to nic innego, jak tylko zapowiedź nowego nieszczęścia.
Nikt jednak nie ośmielił się zadać pytania głośno. Dopiero matka podeszła do ojca. Dotknęła lekko dłonią jego ramienia.
Ojciec zwrócił twarz w stronę południa i powiedział jedno tylko słowo:
— Biali!
Potem spojrzał na matkę. W ostrym świetle jesiennego południa lśniły jej jasne włosy, biała skóra, oczy jak niebo. Wszyscy na nią patrzyli. Ojciec miał w oczach rozpacz i gniew. Powtórzył:
— Biali!
Matka opuściła głowę. Odwróciła się, bez słowa odeszła w stronę swego namiotu.
Rozejrzałem się wokół siebie, bo to była prawda: ogarnął mnie tak przeraźliwy strach, jaki napada człowieka tylko w złym śnie. Ja także miałem jaśniejszą skórę i jaśniejsze włosy niż wszyscy inni. Jakże ich, białych, teraz nienawidziłem i jak bardzo kochałem moją matkę. Nie wiedziałem, czy uciec stąd, czy od razu zginąć, czy rzucić się do biegu przez rzekę, jezioro czy las, dopaść Wap-nap-ao i wbić mu w tchawicę nóż, jak w szyję wielkiego łosia. Ale byłem wśród swoich. Powiedział mi o tym uścisk gorącej, suchej dłoni Sowy.
W tej samej chwili ucichł głos bębnów z południa. Wtedy ojciec powiedział:
— Niech bęben Gorzkiej Jagody przywoła wszystkich wodzów szczepu na naradę, niech nie czekają ani chwili.
Narada odbyła się jeszcze przed zachodem słońca. Postanowiono, że nie będziemy walczyć. Postanowiono, że na spotkanie ludzi Wap-nap-ao udadzą się trzej wojownicy — Owases, Tanone i Tanto, który będzie gońcem posłów. Być może biali zechcą posłów ukarać za bitwę w Kanionie Milczących Skał. Tak mówił Niebieski Ptak i przed tym ostrzegał Wielkie Skrzydło. Większość jednak wojowników z Rady Starszych uznała, że Wap-nap-ao nie postąpi w ten sposób, albowiem nie tylko myśmy złamali prawo walcząc z Królewską Konną, ale i oni złamali prawo, od pierwszej, chwili posyłając przeciw Sze-wanezom kule, raniąc wielu, przyczyniając się do śmierci dwóch wojowników.
Bębny z południa mówiły, że Wap-nap-ao pragnie narady. Dla bezpieczeństwa Rada Starszych postanowiła nie wysyłać najznaczniejszych wodzów, dostatecznie jednak doświadczonych i mądrych wojowników, by nie dali się okłamać Białej Żmii.
Tej nocy żadna z dziewcząt nie śpiewała w wiosce nad jeziorem.
Manitou! Duchu o wielkim sercu,
Roztaczasz władzę nad światem —
Pokieruj więc moją dłonią,
By nie zadrżała. Aby wróg
Pozostawił w stepie swe kości.
Zabierz z mej duszy litość i strach.
Manitou!
Pozwól szakalom ograbić z ciała mych wrogów.
(z pieśni wojennych)
Tego dnia wioska przybrała odświętny wygląd. Wodzowie przywdziali pióropusze, najbogatsze stroje, wojownicy znaczyli czerwoną farbą blizny po ranach, mówiące o dzielności i męstwie. Każdy z nich wpinał we włosy taką ilość orlich piór, jaką ilością wielkich czynów mógł wsławić historię swego życia.
My, Młode Wilki, tak jak wszyscy pomalowaliśmy twarze w biało-niebie-skie pasy, w barwy powitalne. We włosy wpinaliśmy też pióra, tylko że sowie. Krążyliśmy wokół wojowników starając się pochwycić rzucane skąpo słowa, męcząc się własną niewiedzą i niepokojem, którego nawet starsi nie umieli ukryć. Tym bowiem razem — choć mężczyźni i chłopcy malowali się w barwy powitalne i stroili w najbardziej odświętne stroje — czekaliśmy na gości bez pieśni i uśmiechu. Czekaliśmy z nienawiścią. Kobiety znikły w namiotach, żadna dziewczyna nie wplotła w swe warkocze kolorowych rzemyków.
Do wioski bowiem mieli przybyć wysłannicy białych. O to prosił Wap-nap-ao naszych posłów, aby móc porozumieć się z całą Radą Starszych, i Rada Starszych zezwoliła na to. Każdego gościa — nawet wroga — należało witać podług obyczajów wolnego plemienia. Dlatego wojownicy i Młode Wilki przybrali stroje odświętne.
Gorzkie to jednak miało być święto.
Nigdy jeszcze za mego życia nie gościliśmy w wiosce białych z Królewskiej Konnej. Po raz pierwszy miałem ujrzeć mężów o bladej skórze, tak jak i Sowa, i inni moi rówieśnicy. Byliśmy bardziej niespokojni niż przed spotkaniem z szarym niedźwiedziem. Wiedzieliśmy, że białych jest więcej niż ziaren piasku w rzece i liści na drzewach puszczy. Nie umieliśmy pozbyć się swego niepokoju, tym bardziej że ojciec wydał rozkazy, które całemu powitaniu od pierwszej chwili nadały groźne znaczenie. Były jak rozkazy przed bitwą. Miały chronić przed przebiegłością białych, przed ich zawsze zbyt ciekawymi oczami — dlatego połowę namiotów zwinięto, połowę tabunu koni wyprowadzono za skalne załomy do Doliny Słonej Ziemi. W pozostałych namiotach nakazano się ukryć wszystkim kobietom i dziewczętom, część zaś wojowników odeszła wraz z końmi. Tylko wszystkie Młode Wilki pozostały, kazano im nawet kręcić się wokół białych przez cały czas. „Im więcej widać małych chłopców — powiedział na radzie Owases — tym bardziej bezbronni wydają się wojownicy plemienia”.
Wodzowie ośmiu naszych szczepów przybyli już i wypoczywali w przeznaczonych dla nich namiotach. Kobiety kończyły przygotowania do uczty na przyjęcie obcych. Z uciętych u szczytu brzózek zwisały uwiązane za tylne nogi zabite młode jelenie. Brzózki zwieszały się łukiem nad ogniskiem — w miarę jednak jak mięso dopiekało się i stawało się coraz lżejsze, brzózki prostowały się unosząc pieczeń w górę. Dziewczęta wędziły na drewnianych drabinkach wielkie jesiotry o białym mięsie. Jakaż wspaniała byłaby to uczta, gdyby miało się ją odbyć z prawdziwymi przyjaciółmi! Bo w końcu — nawet myśl o Wap-nap-ao nie mogła przytłumić całej piękności snujących się nad osadą zapachów soczystej pieczeni i wędzonych ryb.
Koło południa usłyszeliśmy tętent konia. Do wioski wpadł na spienionym mustangu Żółty Mokasyn. Przed namiotem ojca gwałtownie ściągnął cugle i nie zsiadając z konia wykrzyknął:
— Wap-nap-ao umakhanaucz! Biała Żmija już nadchodzi! Potem ściągnął cugle, aż tańczący koń wspiął się na tylne nogi, i skręciwszy go w miejscu, pomknął z powrotem.
A więc mieliśmy ujrzeć za chwilę posłów białych ludzi z Królewskiej Konnej, a przede wszystkim mieliśmy ujrzeć największego wroga naszego plemienia, samego Wap-nap-ao. Imieniem tego człowieka matki straszyły dzieci, a wojownicy wspominali o nim ze złym błyskiem w oczach. Mieliśmy go więc wreszcie ujrzeć — Sowa i ja.
Читать дальше