A co będzie, jeśli zima potrwa dłużej? W tym roku dzikie gęsi wcześnie odleciały na południe…
Ostatniego jednak dnia narad Wysoki Orzeł, wódz Szewanezów, przemówił w takie słowa:
— Plemię wolnych Szewanezów pójdzie do Doliny Słonych Skał. Będzie to najcięższa zima, jaką kiedykolwiek przeżyło. Jeśli Manitou zechce, nikt z nas już nie ujrzy nadchodzącej wiosny i nikt już nie powróci nad jezioro Szewanezów. Ale zamieszkamy blisko Groty Milczących Wojowników, tam gdzie śpią nasi ojcowie i gdzie często powracają ich duchy z Krainy Wiecznego Spokoju. Może uproszą Giche Manitou o opiekę nad nami i z wiosną przyprowadzą z powrotem na ścieżki myśliwskie. Tak postanowiła Rada Starszych i te słowa ogłaszam wszystkim swym braciom.
Kiedy w dwa dni później wkraczaliśmy do Doliny Słonych Skał, z nieruchomego nieba sypał śnieg, a pod stopami trzeszczał pierwszy ostry lód.
Przybywajcie, czarne kruki,
Rozgrabcic me ciało.
Moc zakrywa moje oczy.
Przybywajcie, kruki.
Serce bije coraz słabiej.
Krew nie krąży w żyłach.
Stopy moje juz dotknęły
Szlaku ojców, ojca mego.
(Pieśń Śmierci)
Śnieg padał co dnia. Wokół namiotów rosły coraz wyższe zaspy. Trzeba było przez nie przebijać ścieżki, potem tunele. W ciągu dwu cieplejszych dni śnieg nieco sklęsł, by potem znowu sypać przez długie noce i krótkie dni.
Wydawało się, że nie jesteśmy w Dolinie Słonych Skał, lecz że przyszliśmy do Krainy Wiecznego Spokoju. Taka panowała tu cisza, śnieżna i mroźna, takie panowało tu milczenie.
Dzień i noc pilnowały straże wejście do doliny. Najdalej wysunięci zwiadowcy obozowali w Kanionie Rwącego Potoku. Powracali stamtąd zziębnięci i milczący. Zakazywano im palić ogień, choć musieli czuwać przez długie godziny.
Inne grupy myśliwców i wojowników co dnia wyruszały we wszystkie strony doliny i na zbocza gór, aby powiększać nasze zapasy. Były to jednak wyprawy daremne. W Dolinie Słonych Skal, szczególnie w zimie, żadne łowy udać się nie mogły.
My. Młode Wilki, szukaliśmy przede wszystkim legowisk króliczych. Byliśmy lżejsi od dorosłych wojowników, łatwiej więc nam było poruszać się wśród zasp świeżego śniegu. Owases przestrzegał przed możliwością osunięcia się śnieżnych płatów z górskich zboczy — nie dbaliśmy jednak o nic. Ale ani nasz upór, ani odwaga, ani poszukiwania ciągnące się przez całe doby nie przynosiły upragnionej zdobyczy. Legowiska były pod śniegiem. Nie mógł odszukać ich śladu nawet węch Tauhy. Raz tylko udało się znaleźć trop małego zwierzątka i tak po trzech tygodniach łowów przynieśliśmy do obozu chudego królika o białym futerku i czarnych końcach uszu. Po trzech tygodniach — jeden mały królik.
Nic chciało nam się śmiać, nic chciało nam się biegać. Nawet my milczeliśmy w namiotach przysypanych śniegiem. Nawet my. Młode Wilki, zachowywaliśmy milczenie i powagę i nawet dziewczęta nie śpiewały pieśni. Nic dziwnego. Trudno było śpiewać i cieszyć się w tej dolinie, w której nasze plemię Znalazło się ze zbyt ubogimi zapasami żywności na długie zimowe miesiące, a w której ośmiu Młodych Wilków, po trzech tygodniach łowów, potrafiło odnaleźć zaledwie jednego królika — królika zwanego „gahoan go” — czyli… ten, co karmi w dniach głodu”.
Głód zawitał już do nas Nic był to jeszcze wielki głód. Taki. który odejmuje siły rękom mężczyzn, i wysusza piersi karmiących matek. Nie zabiliśmy też jeszcze ani jednego konia. Ale Rada Starszych zezwoliła jeść tylko raz na dzień, i to uważnie wydzielaną żywność. Po tłustych miesiącach łowów było jej-ciągle zbyt mało. Ciągle czuto się czcze ssanie w żołądku, nocami śniły się tłuste szczupaki z Jeziora Białej Wydry, pieczenie z młodych jeleni, niedźwiedzic szynki…
Pod koniec pierwszego miesiąca pobytu w dolinie Key-wey-keen znów przyniósł wielką śnieżycę. Szalała przez cztery dni i cztery noce. Z wielu tipi trzeba było przebijać osypujące się tunele. Kilka namiotów załamało się pod ciężarem śniegu i jedna rodzina omal nie zginęła. Gdy śnieżyca ustała, wiele namiotów musieliśmy przenosić na inne miejsce. Znalazły się zbyt blisko wielkiego zbocza, na którym śnieg leżał w nawisach grożących lawiną.
Od dnia przybycia do doliny nie widzieliśmy jeszcze słońca ani księżyca. Niebo ciągle było pokryte chmurami. Wojownicy z Rady Starszych stawali się coraz bardziej ponurzy i milczący. Wszystko wskazywało bowiem na to. że zima ta będzie długa i ciężka, o wicie dłuższa, niż moglibyśmy wytrzymać z naszymi zapasami. Nawet gdybyśmy mieli poświęcić wszystkie konie.
Najgorsze było to. że choć groziło nam śmiertelne niebezpieczeństwo, nie mieliśmy wroga przed sobą. Nic było kim walczyć, nic było przeciw komu się bronić.
Między namiotami chodził głód wraz z ciemnością i mrozem, a przeciw takim wrogom nie pomoże najsilniejsze ramię ani najszybsza strzała.
My, Młode Wilki, tęskniliśmy nawet za wrogiem. Niechby przyszedł Wap-nap-ao z największą nawet ilością wojowników, niechby otoczył nasze namioty i wydal walkę, z której by nic wyszedł nikt. Ale niechby to była walka! Starcia godne ludzi odważnych i nic znających lęku przed śmiercią. Wszystko byłoby lepsze od bezszelestnych kroków głodu krążącego pomiędzy naszymi namiotami…
Doczekaliśmy się wroga. Ostatniego dnia Miesiąca Śnieżnych Butów, pod wieczór, posłyszeliśmy w głębi doliny głos… burzy.
Była to pora posiłku. Ale na odgłos grzmotu wszyscy wybiegli ze swych tipi. kobiety podniosły krzyk strachu, nawet wojownicy pobledli.
Nad doliną szły potężne echa, groźne jak echa grzmotów podczas wiosennej burzy. Czyżby Wielki Duch ulitował się nad swoim plemieniem i zsyłał pierwszą wiosenną burzę w samym środku zimy? Czyżby chciał odwrócić porządek natury, zesłać nam ciepło i oddech południowego wiatru?
Przecież wiosenne burze wybuchały zawsze wraz z pierwszym porywem tego wiatru, z którym wracają do nas dzikie gęsi, łabędzie i wszystkie wiosenne ptaki.
Grzmot płynął za grzmotem, ale nie widać było blasku błyskawic. Tylko w stronie kanionu migały czasem czerwone odbłyski, jakby od dalekiego pożaru. A potem z innych stron też rozległy się grzmoty. To obudzone hukiem duchy skał poczęły spychać ze zboczy górskich lawiny śniegu.
W końcu grzmoty umilkły. Zapadł już zmrok i w mroku tym posłyszeliśmy daleki krzyk dwóch nadbiegających strażników. Krzyczeli tak, jak nigdy nie krzyczą wojownicy. W ich głosach drżał strach.
Przybiegli wprost do ojca. Byli to Zerwany Rzemień i Bystre Oko. Starszy z nich, Zerwany Rzemień, zgubił nawet łuk. Zaczęli mówić jeden przez drugiego i dopiero ojciec musiał krzyknąć na nich, żeby przywrócić im spokój.
Słuchaliśmy tego, co mówił Bystre Oko. Serca nam martwiały.
— Przybył Wap-nap-ao — mówił wojownik. — Przybył dziś rano z wielką ilością ludzi, ale stanął tylko w pierwszym kanionie i nie szedł dalej. Tak jak było nakazane, nie zdradziliśmy swojej obecności, a zwiadowcy cofnęli się trochę, żeby ludzie Wap-nap-ao nie odkryli ich. Wap-nap-ao od razu założył obóz, a my nie wzywaliśmy ciebie, wodzu, ponieważ jego ludzie chodzili bez broni i nic nie wskazywało na to, że chcą wejść głębiej w kanion. Doszli tylko do pierwszego zakrętu, do Skał Wiszącej Pięści, i zaczęli rozkopywać śnieg, jakby szukali pod nim legowisk zwierzęcych. Więc myśmy tylko się śmieli, a jeden ze zwiadowców ruszył w góry, żeby przeciąć nawis śnieżny i zepchnąć go na plecy kopiących. Ludzie Wap-nap-ao kopali pod skałami do południa, a potem odeszli. Nie zostawili żadnych straży i przepadli w stronie swego obozowiska. Nasi wojownicy poszli na to miejsce, gdzie kopali biali. Ale nie zdążyli dojść do niego, gdy zadrżała ziemia i podniósł się wielki słup ognia. Wtedy ostatni raz widzieliśmy Wielkie Skrzydło i innych wojowników, którzy poszli na to miejsce. Nas rzucił straszny wiatr w śnieg i odebrał przytomność. Kiedy Wstaliśmy, ujrzeliśmy, wodzu, że Skały Wiszącej Pięści opadły na kanion. Wap-nap-ao sprowadził burzę, obudzi! Ducha Skal, sprowadził pioruny i grzmoty, które są tysiąc razy głośniejsze niż huk broni białych, i zasypał Kanion Rwącego Potoku. Zasypał go na wysokość wielu stojących nad sobą oszczepów i nie przejdzie tamtędy już ani koń, ani kobieta, ani dziecko.
Читать дальше