Владимир Короткевич - Idylla á la Watteau
Здесь есть возможность читать онлайн «Владимир Короткевич - Idylla á la Watteau» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: short_story, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Idylla á la Watteau
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Idylla á la Watteau: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Idylla á la Watteau»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Idylla á la Watteau — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Idylla á la Watteau», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
- No, już dobrze... Mniejsza o to...
Teraz zaczęli mijać kuracjuszy z sanatorium nad urwiskiem. Niemniej dziewczyna - któryż to już raz - zauważyła, jak twarz przyjaciela znowu zrobiła się chmurna.
Zwrócił uwagę na jednego z nich - wysokiego, zarośniętego, przygarbionego, który szedł aż do końca alei. Każdy krok sprawiał mu trudności, widocznie jednak uparł się, żeby pokonać jakoś tę półkilometrową odległość, jak gdyby tylko ona jedna stanowiła przeszkodę na drodze do zdrowia.
I oto chłopak ujął dziewczynę pod ramię, ruszył z nią szybkimi krokami wzdłuż tej samej alei.
Coraz szybszymi, coraz żwawszymi...
Dotrzymywała mu kroku, ale, przyciskając do wysokich piersi naręcz wilgotnych pstrych liści, nie mogła zrozumieć, co się zdarzyło.
Zostawili poza sobą owego mężczyznę z sanatorium, zbiegli po wyłożonej cegłami ścieżce, rozsadzanej przez wydobywające się na powierzchnię korzenie topoli - spragnione powietrza i życia - zbiegli po spadzistości w dół.
To już nawet nie był bieg, ale jak gdyby lecenie wśród czerwonych, niby krwią zbryzganych krzaków. Gałęzie chłostały ich po twarzach, zostawiali za sobą w powietrzu smugi żółtych i czerwonych liści.
Przed oczami młodego człowieka na chwilę pojawił się obraz z przeszłości: dwa pędzące przez puszczę młode, zdrowe jelenie. Rozgałęzione, odrzucone do tyłu rogi jelenia, smukłość jego towarzyszki...
Porykiwanie jelenia jak dalekie echo miłości.
Były to czasy, gdy i on uprawiał polowanie. Po co: przecież to straszne węszyć za każdym krzakiem nieznanego sobie strzelca!
Wciąż biegli, najpierw w dół, wzdłuż przysypanego brązowym listowiem boiska, potem do góry, po stromiźnie. I coraz bardziej ożywiała się jego twarz. Kiedy znowu zatrzymali się w tamtej alei, dziewczyna - widząc jego krzaczaste brwi, rozedrgane nozdrza, silną pierś, dyszącą niby miech kowalski - cichutko powiedziała:
- Boże, gdybyś ty wtedy, na tamtych schodach, był taki, roztrąciłbyś ich wszystkich! I mnie do siebie przekonał...
- Zawsze bałem się niesprawiedliwości, ustępowałem przed nią.
- Wiem. Tyś jeżący się i gniewny. A jednocześnie dobry i bezbronny. Jakże się cieszę, że znowu jestem z tobą.
Odwróciła się do niedużego popiersia Puszkina i przed cokół rzuciła naręcz listowia, które rozsypało się kolorowym wachlarzem.
- Dzięki ci!
Ta szczupła poganka jak gdyby uczestniczyła w jakimś nieznanym obrzędzie. Było jej wszystko jedno, kto jest przed nią. Udzieliło się jej spojrzenie współtowarzysza i była mu za to wdzięczna.
On natychmiast przykucnął przed pomnikiem i na głos przeczytał:
Tyś życia sens zrozumiał, szczęśliwyś więc, człowieku,
Właśnie dla życia żyjąc...
I naraz roześmiał się tak głośno i serdecznie, że ona aż się zdumiała.
- A Jusupow nawet i nie zrozumiał, że został wyśmiany! Czegoś takiego często ludzie właśnie nie zauważają.
Pnie drzew wyglądały nienaturalnie, nasyciła je wilgoć i były czarne, jakby zwęglone w płomieniach własnego listowia.
- Spójrz! - zawołała.
Obok posadzki parteru rosło kilka drzewek, które nadal miały liście bladozielone, jednak pośród pożaru reszty drzew liście te wydawały się jasnobłękitne.
- To pląsają czarodziejki, służebnice bożka Pana. Czy ty wiesz, że ja zawsze odczuwałam jakąś z nimi więź? Jakbym ja... I zanuciła na melodię starej pastorałki:
Je vous embrasse bien tendrement...
Patrzył na nią z wyrozumiałą miłością, jak na dziecko.
- Namaluj to!
- To przecież Watteau... W najgorszym razie Konstantin Somow... A przecież można to ująć po swojemu. Idzie sobie przez aleję taki celadon na czerwonych obcasach. Twarz pomarszczona, słodko-przyjazna jak u orangutana. Jeden Murzyn prowadzi go pod rękę drugi zaś niesie z tyłu za mim tabakierkę.
- Żadnych Murzynów! - zaprotestowała - niech będą lepiej dwie żywe krasawice. Cóż po Murzynach? Te zaś dwie widziały, jak na zwyczajnej, przychylnej ludziom ziemi wyrastało obce: cudzoziemskie teatry, cudzoziemskie pałace, zwyczaje. Niedobra, obca siła. Straszna...
- Co do mnie, dawno mam poza sobą te dziecięce strachy - uśmiechnął się - jeszcze wtedy, gdyś ty nie wiedziała, co czynisz!
Zjedli śniadanie w skromnej kawiarence, potem znowu błądzili po alejach, w milczeniu odpoczywali na ławeczce pod drzewami.
Potem zaś, zupełnie sobie tego nie uświadamiając, dziewczyna mimowolnie odciągnęła go daleko od tych alei, w których pojawiali się przechodnie.
Stara cerkiew zapadała się w ziemię, zionęły szparami jej podziemia, przysypane częściowo śmieciami i liśćmi.
A tam niżej, przeszyty na ukos smętnym światłem, widniał zagajnik w zielonym i złotym trzepocie.
Od rzeki Moskwy powiało zimnem, pachnącym grzybami, chłodem...
Znów schodzili, wzburzając nogami lawiny liści. Na brzegu urwiska, tuż nad przepaścią pochylała się samotna brzoza. Dopiero teraz wyczytał w oczach dziewczyny coś takiego, co zmuszało do zastanowienia.
Przycisnął ją plecami do tej brzozy, przypadł do niej, objął ją w taki sposób, że czuł pod dłoniami nie tylko jej łopatki, ale jednocześnie szorstko-atłasową brzozową korę.
Nie mogli się poruszyć, najmniejszy ruch mógłby spowodować upadek. Zresztą, nie myśleli o tym, młody mężczyzna całował ją w na poły rozwarte wargi.
Naraz zerwał się wicher, nad przepaścią zawirowały liście jak poderwane przez trąbę powietrzną. Mężczyzna zaczął znosić ją na rękach w dół.
Rozległ się za nimi okrzyk milicjanta, który zawsze znajdzie się tam, gdzie go najmniej potrzebują:
- W tamtą stronę nie wolno!
Ach, co tam! Przebiegli obok niego, skręcili, zadudniły mostki, które sterczały nad cichą zatoką, obrzeżoną turzycą.
Słońce opuszczało się płaskie, rumiane jak pomarańcza. Fałdy drobnych fal, towarzyszących głównemu nurtowi, zabarwiły się karminem.
Cieniem był w tym słońcu samotny rybak, oni zaś nie wiedzieli, że dla ludzi na brzegu również byli tylko dwoma cieniami, splecionymi w jeden na tle czerwonego dysku.
Obryzgała mu twarz wodą. Woda pachniała rybami. I dziewczyna zaczęła uciekać, jak górska kozica, lekkimi skokami, niemal nie dotykając ziemi.
Gonił ją, zachłystując się wiatrem.
Były unoszące się na wietrze włosy - i ręce, usiłujące je uchwycić.
W pewnym momencie mężczyzna gdzieś zniknął - obejrzała się jeszcze rozpędzona, potem zwalniająca i rozczarowana, aż wreszcie przystanęła.
Doszedł do niej jego głos skądś z góry. Olbrzymie drzewo zwisało z niskiego brzegu niemal tuż nad powierzchnią wody. Zatrzymał się na nim gdzieś wśród gałęzi i stamtąd dobiegało jego wołanie:
- Chodź tu do mnie! No... Albo ja...
I zręcznie zbiegł po pniu.
Znowu zapragnęła, by ją gonił, zaczęła biec, ale musiała zatrzymać się, widząc przed sobą błocko. Nie pozwolił, by się opamiętała, uniósł ją na rękach i przeskoczył przez błocko na suchy brzeg, zbliżył do jej oczu swoje - jakieś pirackie niemal w wyrazie.
- No...
- No... - powtórzyła po nim.
Ale w jego oczach teraz widziała strach, bardziej wyraźny niż wtedy, przed sanatorium. Postawił ją na ziemi.
- Co ci jest? Zmęczyłeś się?
- Poczekaj trochę - odezwał się głuchym głosem.
Po chwili w jego głosie usłyszała zupełnie inny ton:
- Chodźmy do autobusu... Tam po drugiej stronie szosy jest las.
I, jakby pragnąc uniknąć tego, co omal nie zdarzyło się, dodał:
- Tam nie będzie ludzi.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Idylla á la Watteau»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Idylla á la Watteau» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Idylla á la Watteau» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.