– O czym ty mówisz? – spytała Amy.
– O skręcie.
– Tak – stwierdziła Liz. – Doprawiłam go trochę.
– Czym? – spytał Buzz. – Zaufaj mi.
– Anielskim pyłem? – zapytał Richie.
– Zaufaj mi – powtórzyła Liz.
– Ej – warknął Buzz. – Nie wiem, czy mam ochotę palić coś takiego, dopóki nie jestem pewien, co to właściwie jest.
– Zaufaj mi – powiedziała Liz po raz trzeci.
– Ufam ci tak jak grzechotnikowi – odparł Buzz.
– Nieważne – mruknęła Liz. – Zresztą i tak prawie skończyliśmy. Buzz trzymał w palcach niedopałek. Zawahał się, po czym mruknął:
– A niech tam, raz się żyje. – I ponownie się zaciągnął.
Richie zaczął całować Liz, a Buzz Amy i nagle nie wiedzieć czemu Amy poczuła, że opiera się plecami o bok jednej z ciężarówek, a Buzz przesuwa dłońmi w górę i w dół po jej ciele, całuje ją, wciska język głęboko do jej ust. Nagle wyjął jej podkoszulek z szortów i wsunął jedną dłoń pod elastyczny materiał, pieszcząc nagie piersi, ściskając sutki, a ona pojękiwała cichutko i choć niepokoiła się, że ktoś mógłby się tu nagle zjawić i ich zobaczyć, nie zaprotestowała ani słowem, tylko gorąco odpowiadała na gwałtowne pieszczoty Buzza.
Nagle Liz powiedziała:
– Dość, chłopaki. Odłóżmy to na później. Nie mam zamiaru kłaść się i robić tego na tej brudnej ziemi, w biały dzień.
– Robienie tego na ziemi jest fajne – rzucił Richie.
– Tak – rzucił Buzz. – Zróbmy to na ziemi.
– To takie naturalne – dodał Richie.
– Właśnie – przytaknął Buzz.
– Wszystkie zwierzęta robią to na ziemi – dodał Richie.
– Tak – mruknął Buzz. – Bądźmy naturalni. Popuścimy wodze fantazji będziemy naturalni.
– Wstrzymajcie konie – rzuciła Liz. – Mamy jeszcze sporo do obejrzenia. Chodźmy się bawić.
Amy włożyła podkoszulek do szortów, a Buzz jeszcze raz j ą pocałował.
Po powrocie na główny plac Amy odniosła wrażenie, że wszystkie karuzele kręcą się dużo szybciej niż normalnie. Barwy również wydawały się ostrzejsze.
Muzyka płynąca z tuzina różnych miejsc była głośniejsza niż przed dziesięcioma minutami, a każda z piosenek odznaczała się melodyjną subtelnością, z istnienia której nie zdawała sobie dotychczas sprawy.
Nie panuję w pełni nad sobą, pomyślała Amy, zakłopotana i oszołomiona. Nie utraciłam jeszcze całkiem kontroli, ale niewiele mi do tego brakuje.
Muszę być ostrożna. Czujna. Muszę uważać na tę trawkę. Tę cholerną doprawioną trawkę. Jeśli nie będę się miała na baczności, skończę w sypialni domu Liz, przywalona cielskiem Buzza, czy będę chciała, czy nie. A chyba wcale nie mam na to ochoty. Nie chcę być taką osobą, za jaką uważają mnie mama i Liz. Bo wcale taka nie jestem. A MOŻE JESTEM?
Ponownie wsiedli na Falę.
Amy przytuliła się do Buzza.
* * *
Spędziwszy poniedziałkowy poranek i część popołudnia na oglądaniu, jak lunaparkowcy rozstawiają swój sprzęt, Joey nie zamierzał wracać do wesołego miasteczka, aż do sobotniego wieczoru, kiedy to na zawsze ucieknie z domu. Nieoczekiwanie jednak w poniedziałek wieczorem zmienił zdanie.
Ściśle rzecz biorąc sprawiła to jego matka.
Siedział w pokoju, oglądając telewizję i popijając pepsi, gdy nieoczekiwanie przewrócił szklankę. Pepsi rozlała się na krzesło i dywan. Joey przyniósł z kuchni garść papierowych ręczników i najlepiej jak mógł wytarł zacieki, przekonany, że ani na dywanie, ani na obiciu krzesła nie zostaną brzydkie plamy.
I choć przecież nie wyrządził większej szkody, mama, kiedy weszła do pokoju i ujrzała go z wilgotnym ręcznikiem w dłoniach, wpadła we wściekłość.
Było dopiero wpół do ósmej, ale mama była znowu pijana. Schwyciła Joeya za ramiona i potrząsając nim stwierdziła, że zachował się jak małe zwierzątko, po czym natychmiast odesłała go do łóżka – prawie dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj.
Czuł się fatalnie. Nie mógł nawet szukać pocieszenia u Amy, bo znów gdzieś wybyła z tym swoim nowym chłopakiem, Buzzem. Joey nie wiedział, dokąd z nim poszła, a gdyby nawet wiedział, to i tak nie mógłby pójść tam za nią i poskarżyć się, w jaki sposób potraktowała go mama.
W swoim pokoju Joey leżał przez chwilę na łóżku, popłakując, rozżalony i wściekły z powodu niesprawiedliwości jaka go spotkała, gdy nagle przypomniał sobie o dwóch różowych wejściówkach, które wcześniej tego dnia otrzymał od naganiacza. DWIE wejściówki. Jedną wykorzysta, aby w sobotni wieczór dostać się do lunaparku, kiedy spróbuje dołączyć do załogi wesołego miasteczka, mówiąc wszystkim, że jest sierotą i nie ma się gdzie podziać.
Ale zostawała mu jedna przepustka, która zmarnuje się, jeżeli nie wykorzysta jej przed sobotą.
Usiadł na łóżku i zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym stwierdził, że mógł wymknąć się do lunaparku, zabawić się tam trochę i wrócić do domu, tak by matka nie dowiedziała się o tym. Wstał i zaciągnął zasłony, by do pokoju nie przedostawało się słabe wieczorne światło. Wyjął z szafy drugi koc i poduszkę, po czym ułożył to pod pościelą, żeby wydawało się., że to on leży w łóżku.
Włączył nocną lampkę, cofnął się od łóżka i krytycznym okiem przyjrzał swemu dziełu. Nawet teraz, gdy między zasłonami przedostawały się wąskie promienie słońca, mama z pewnością dałaby się nabrać. Zazwyczaj nie przychodziła do jego pokoju przed dwudziestą trzecią i jeśli dziś będzie tak samo, to znaczy jeśli zjawi się tam w nocy, gdy pokój oświetlony będzie tylko słabym światłem nocnej lampki, sztuczka z pewnością okaże się skuteczna -mama nabierze się na numer z „manekinem".
Najtrudniejsze było wydostanie się z domu niepostrzeżenie. Wyjął kilka banknotów dolarowych ze swojej skarbonki i wsunął do kieszeni dżinsów. Włożył tam również jedną z wejściówek, a drugą zostawił pod szklanym słojem z drobniakami, stojącym na biurku. Ostrożnie otworzył drzwi do sypialni, rozejrzał się w prawo i w lewo, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Podkradł się do schodów i rozpoczął długą, pełną napięcia wędrówkę na parter.
* * *
Amy, Liz, Buzz i Richie zatrzymali się przed plakatem reklamującym Marco Wspaniałego. Ukazywał kobietę, której głowa spoczywała pod ostrzem gilotyny, podczas gdy uśmiechnięty magik zaciskał dłoń na zwalniającej dźwigni.
– Uwielbiam magików – westchnęła Amy.
– Kocham wszystkich, których mogę mieć – stwierdziła Liz i zachichotała.
– Mój wujek Arnold również był kiedyś magikiem – powiedział Richie przesuwając okulary na nosie, by móc uważniej przyjrzeć się krzykliwemu plakatowi Marco.
– Czy on potrafił sprawić, żeby różne rzeczy znikały i w ogóle? – spytał Buzz.
– Był tak kiepski, że zamiast rzeczy znikała publiczność – odparła cierpko Liz.
Amy była podniecona i rozochocona po wypalonej trawce i drobny żarcik Liz wywołał u niej gwałtowny atak śmiechu. Jej wesołość udzieliła się pozostałym.
– Dobra, dobra, dosyć tego – rzekł Buzz, kiedy wreszcie się opanowali. – Czy twój wujek Arnold zarabiał w ten sposób na życie? To nie było tylko hobby czy coś takiego?
– Nie, nie hobby – rzekł Richie. – Wujek Arnold był prawdziwym prestidigitatorem. Nazywał siebie Zdumiewającym Arnoldo. Ale chyba nie zarabiał zbyt dużo i po pewnym czasie mu się odechciało. Przez ostatnich dwadzieścia lat sprzedaje polisy ubezpieczeniowe.
Читать дальше