Przez całe lata Ellen marzyła o dniu, kiedy opuści dom; oczekiwała na tę ucieczkę z gorliwością więźnia nie mogącego się doczekać wyrwania z czterech ścian celi. Teraz była sama; od ponad roku znajdowała się poza zasięgiem żelaznej ręki matki. Trudno uwierzyć, ale jej przyszłość rysowała się jeszcze gorzej niż przedtem. Dużo gorzej.
Coś zastukało w okiennicę.
Ellen zaskoczona uniosła wzrok i wyjrzała. Przez chwilę nic nie widziała. Na zewnątrz była tylko ciemność.
TAP-TAP-TAP
– Kto tam? – wyszeptała, a jej serce natychmiast zaczęło bić szybciej. Wtedy błyskawica rozcięła niebo, a w jej bladym blasku ujrzała olbrzymie białe ćmy obijające się o szybę.
– Jezu – wyszeptała. – To tylko ćmy.
Wzdrygnęła się, odwróciła od miotających się owadów i upiła łyk bur-bona.
Nie mogła żyć w takim napięciu. W każdym razie niedługo. Musiała coś zrobić, i to szybko.
ZABIJ DZIECKO.
Dziecko w kołysce wydało z siebie krótki, chrapliwy okrzyk przypominający psie warknięcie. Jakby w odpowiedzi z oddali dobiegł huk grzmotu; na krótką chwilę zagłuszył jęk wiatru i odbił się gorzkim echem wśród metalowych ścian przyczepy.
Ćmy nadal tłukły o szybę – tap, tap, tap.
Ellen pospiesznie dopiła resztkę burbona i nalała do szklaneczki kolejną porcję.
Trudno było jej uwierzyć, że znalazła się w tym okropnym miejscu, zraniona, zła i nieszczęśliwa. To wszystko wydawało się jedynie koszmarnym snem. Zaledwie przed czternastoma miesiącami rozpoczęła nowe życie, pełne wielkich nadziei oraz – jak się okazało – naiwnego optymizmu. Jej świat tak gwałtownie obrócił się w nicość, że wciąż jeszcze nie potrafiła dojść do siebie.
Na sześć tygodni przed dziewiętnastymi urodzinami uciekła z domu. Uciekła w środku nocy, bez jednego choćby słowa, niezdolna do konfrontacji z matką. Zostawiła Ginie krótki liścik pełen gorzkich słów, a potem odeszła z mężczyzną, którego kochała.
Prawdę mówiąc każda niedoświadczona dziewczyna z małego miasteczka, pragnąca ucieczki przed nudą lub denerwującymi rodzicami, zadurzyłaby się w człowieku takim jak Conrad Staker. Był nieodparcie przystojny. Miał gęste, proste, lśniące, kruczoczarne włosy i arystokratyczne rysy – wydatne kości policzkowe, patrycjuszowski nos i mocną szczękę. Jego zdumiewająco niebieskie oczy miały barwę gazowego płomyka. Był wysoki, szczupły i poruszał się z gracją tancerza.
Jednak to nie wygląd Conrada podbił serce Ellen. Urzekł ją jego styl bycia i wewnętrzny urok. Był gawędziarzem, sprytnym i obdarzonym specyficznym darem, dzięki któremu nawet najbardziej ekstrawaganckie pochlebstwo brzmiało szczerze i prawdziwie.
Ucieczka z przystojnym właścicielem lunaparku wydawała się jej urzekającym romantycznym zrywem. Będą wędrować po kraju i w ciągu roku Ellen zobaczy więcej niż spodziewała się ujrzeć w całym swoim życiu. Nie będzie miejsca na nudę. Każdy dzień wypełni podniecenie, barwy, muzyka i światło. Poza tym świat wesołego miasteczka nie rządził się długą, złożoną i frustrującą listą zasad.
Ona i Conrad wzięli ślub tak, jak nakazywała tradycja lunaparków. Ceremonia polegała na tym, że po zamknięciu wesołego miasteczka mieli przejechać się wspólnie na karuzeli pod okiem świadków, czyli pozostałych pracowników lunaparku. W ich oczach małżeństwo zostało zawarte w równie wiążący i uświęcony sposób, jak gdyby dokonano tego w kościele, w obecności księdza, podpierając ów fakt podpisaniem aktu ślubu.
Kiedy już stała się panią Straker, Ellen była przekonana, że od tej pory czekają ją tylko dobre dni. Myliła się. Znała Conrada zaledwie od dwóch tygodni, zanim zdecydowała się z nim uciec. Zbyt późno zorientowała się, że zdążyła ujrzeć tylko jego dobrą stronę. Po ślubie przekonała się, że chociaż pełen charyzmy, był człowiekiem humorzastym, trudnym we współżyciu i skłonnym do przemocy. Czasami Conrad był wspaniały, kochany, miły i czarujący, jak wówczas, kiedy ją adorował. Zdarzało się jednak, że nieoczekiwanie stawał się gwałtowny jak dzikie zwierzę.
Przez ostatni rok mroczne humory powracały coraz częściej. Był sarkastyczny, małostkowy, złośliwy, ponury i skory do podnoszenia ręki na Ellen przy byle okazji. Wystarczyło drobne uchybienie z jej strony, aby nie zawahał się uderzyć jej, popchnąć lub uszczypnąć. We wczesnym okresie ich małżeństwa, zanim jeszcze zaszła w ciążę, dwukrotnie uderzył ją pięścią w brzuch. Kiedy okazało się, że Ellen jest „przy nadziei", Conrad nieco pohamował swoje ataki, zadowalając się mniej brutalnym, ale równie przerażającym obrzucaniem jej inwektywami. Będąc w drugim miesiącu ciąży, Ellen nieomal pragnęła wrócić do domu, do rodziców. Nieomal. Kiedy jednak myślała o upokorzeniach, jakich musiałaby doświadczyć, kiedy wyobraziła sobie siebie błagającą Ginę o przebaczenie albo drwiącą pogardę matki, stwierdziła, że nie potrafi porzucić Strakera. Nie miała dokąd pójść.
W miarę jak dziecko w jej wnętrzu rosło, wmawiała sobie, że ono uspokoi i ułagodzi Conrada. Jej mąż naprawdę lubił dzieci; było to widać po sposobie, w jaki traktował potomstwo pracowników lunaparku. Perspektywa ojcostwa wyraźnie go oczarowała. Ellen była pewna, iż obecność dziecka złagodzi temperament Conrada, że ożywi w nim czułość i troskliwość.
Dokładnie przed sześcioma tygodniami, wraz z przyjściem na świat dziecka jej wątłe nadzieje prysły. Ellen nie poszła do szpitala. W wesołym miasteczku nie robiono tego w ten sposób. Urodziła dziecko w przyczepie, pod okiem lunaparkowej akuszerki. Poród był względnie łatwy. Nie groziło jej ani przez chwilę żadne fizyczne niebezpieczeństwo. Nie było komplikacji. Tylko że…
Dziecko.
Wzdrygnęła się z odrazy na myśl o dziecku i ponownie podniosła do ust szklaneczkę z burbonem.
Zupełnie jakby wyczuło, że o nim pomyślała, dziecko ponownie zapiszczało.
– Zamknij się! – wrzasnęła przyciskając dłonie do uszu. – Zamknij się! Zamknij się!
Nic z tego.
Kołyska trzęsła się i trzeszczała, kiedy rozwścieczone dziecko kopało i wiło się wewnątrz jak oszalałe. Ellen wlała do szklaneczki resztę burbona i oblizała nerwowo wargi, czując, że zaczyna odzyskiwać siły. Wyszła z maleńkiej klitki, zatrzymała się w przedpokoju i stała tak przez chwilę, kołysząc się na ugiętych nogach. Odgłosy nadciągającej burzy wydawały się głośniejsze niż dotychczas, ogniskując się na terenie zajętym przez wesołe miasteczko i w szybkim tempie narastając do wściekłego crescendo. Przemaszerowała chwiejnie przez przyczepę i zatrzymała się w nogach kołyski. Włączyła lampę rzucającą łagodny, bursztynowy blask i cienie zrejterowały, by zająć pozycję w odległych kątach pomieszczenia. Dziecko przestało mocować się z kocykiem. Spojrzało na nią, a jego oczy pałały nienawiścią. Poczuła mdłości.
ZABIJ TO – powiedziała sobie w duchu.
Ale złowrogie spojrzenie dziecka wydawało się wręcz hipnotyczne. Ellen nie mogła oderwać wzroku od małego – jego oczy były niczym oczy meduzy. Nie była w stanie się poruszyć; miała wrażenie, jakby obróciła się w kamień. Błyskawica ponownie przemknęła za szybą i wraz z hukiem gromu z nieba popłynęły pierwsze grube krople deszczu.
Patrzyła ze zgrozą na swoje dziecko, a na jej czole, tuż poniżej linii włosów pojawiły się kropelki zimnego potu. Dziecko nie było normalne, nie było nawet prawie normalne -jednak nie istniało żadne medyczne określenie na jego deformację. Prawdę mówiąc trudno było w ogóle określić je jako dziecko. To nie było ludzkie dziecko. To był stwór. ISTOTA. Nie była zdeformowana, raczej należała do gatunku zupełnie innego niż ludzki. Była odrażająca.
Читать дальше