Francuska restauracja nie miała tak miłej atmosfery jak włoska. Zaprowadzono ich do narożnego stolika, przy samych drzwiach do kuchni. Przez cały czas z nasiąkniętych wodą eleganckich butów Daniela wydobywały się chlupoty i posykiwania.
– Będziesz miał zapalenie płuc – martwiła się, kiedy już usiedli i zamówili dwa wytrawne saksy z lodem.
– Niemożliwe. Mam dobry system odpornościowy. Nigdy nie choruję. Raz w Nam, podczas akcji, zostałem odcięty od oddziału. Byłem sam w dżungli przez tydzień, lało cały czas, nie miałem nie pomarszczonego kawałka skóry na ciele, zanim dotarłem w bezpieczne miejsce, i nie dostałem nawet kataru.
Podczas kiedy sączyli swoje aperitify, przeglądali menu i składali zamówienie, był swobodniejszy niż kiedykolwiek, a nawet okazało się, że potrafi być rozsądnym, miłym i momentami zabawnym rozmówcą. Ale po tym, jak pojawiły się przystawki – łosoś w sosie koperkowym dla niej, eskalopki w cieście dla niego – i szybko stało się jasne, że całe jedzenie jest paskudne, mimo że ceny były dwukrotnie wyższe niż we włoskiej restauracji, jego zakłopotanie rosło – w miarę, jak zdolność do podtrzymywania konwersacji dramatycznie malała. Laura zachwycała się każdym daniem i opróżniała talerze do czysta, ale nadaremnie – nie dał się oszukać.
W dodatku kucharz i obsługa nie spieszyli się nadmiernie. Zanim Daniel wypisał czek i odprowadził ją z powrotem do samochodu – znów przenosząc przez kałużę, jak dziewczynkę – byli pół godziny spóźnieni na zaplanowany seans filmowy.
– Nie szkodzi – powiedziała – możemy przecież wejść później i zobaczyć pierwszą część następnego seansu.
– Nie, nie – zaprotestował. – To nie jest dobry sposób oglądania filmu. Zepsułoby to całą przyjemność. A ja chciałem, żeby ten wieczór był bez zarzutu.
– Rozluźnij się – powiedziała. – Ja bawię się doskonale.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem, a ona uśmiechnęła się. Odpowiedział również uśmiechem, ale bardzo bolesnym.
– Jeżeli nie chcesz iść teraz do kina, tylko gdzie indziej – powiedziała – to mi to nie przeszkadza. Dostosuję się.
Kiwnął głową. Zapalił silnik i ruszyli. Przejechali parę mil, zanim uświadomiła sobie, że odwozi ją do domu.
Przez całą drogę od samochodu do drzwi jej mieszkania przepraszał ją za zmarnowany wieczór, a ona w kółko zapewniała go, że ani przez moment nie czuła się zawiedziona. Na progu, w momencie, kiedy włożyła klucz do zamka, Daniel obrócił się na pięcie i zbiegł z pierwszego piętra, ani nie prosząc o pocałunek na dobranoc, ani nie dając jej szansy na zaproszenie go do środka.
Podeszła do szczytu schodów i patrzyła za nim, jak biegnie. W połowie drogi wiatr wywrócił mu parasol. Walczył potem z nim przez całą drogę, dwukrotnie o mało się nie przewracając. Kiedy dotarł do chodnika na dole, w końcu udało mu się przywrócić parasolowi normalny kształt – a wiatr natychmiast go wywrócił. Ze złością cisnął go w pobliskie krzaki, a potem podniósł wzrok ku Laurze. Teraz spływał już wodą od stóp do głów i w bladym świetle lampy widziała, jak ubranie zwisa na nim bezkształtnie. Był potężnym mężczyzną, silnym jak byk, ale mogły pokonać go drobiazgi – kałuża, podmuch wiatru – i było w tym coś ogromnie zabawnego. Wiedziała, że nie powinna się śmiać, ale mimo to parsknęła śmiechem.
– Jesteś diabelnie piękna, Lauro Shane – krzyknął z chodnika. – Bóg świadkiem, że jesteś po prostu zbyt piękna!
A potem szybko odjechał w noc.
Czując wyrzuty sumienia z powodu śmiechu, ale nadal nie mogąc się od niego powstrzymać, weszła do mieszkania i przebrała się w piżamę. Była dopiero za dwadzieścia dziewiąta.
Albo stanowił przypadek beznadziejny, albo był najcudowniejszym mężczyzną, jakiego poznała od śmierci ojca.
O wpół do dziesiątej zadzwonił telefon.
– Czy spotkasz się ze mną jeszcze kiedyś? – spytał.
– Myślałam, że już nigdy nie zadzwonisz.
– Spotkamy się?
– Jasne.
– Kolacja i kino?
– To brzmi zachęcająco.
– Już nie pójdziemy do tej okropnej francuskiej knajpy. Przykro mi z tego powodu, naprawdę.
– Nieważne, gdzie pójdziemy – powiedziała – ale kiedy już gdzieś siądziemy, obiecaj mi, że zostaniemy tam.
– Jestem bałwan w niektórych sprawach. I jak ci mówiłem… nigdy nie potrafię się zachować przy pięknej kobiecie.
– To przez matkę.
– Właśnie. Odrzuciła mnie. Odrzuciła mojego ojca. Nigdy nie doznałem żadnego ciepła ze strony tej kobiety. Odeszła od nas, kiedy miałem jedenaście lat.
– To bolesne.
– Jesteś od niej piękniejsza i przy tobie jestem nieprzytomny ze strachu.
– A to komplement!
– No, przepraszam, ale tak jest. Rzecz w tym, że jakkolwiek byś była piękna, nie jesteś nawet w połowie tak piękna, jak to, co piszesz – i to mnie najbardziej przeraża. Co taki geniusz, jak ty, może widzieć w takim facecie, jak ja – oprócz, ewentualnie, zabawnego urozmaicenia codziennego życia.
– Jedno pytanie, Daniel.
– Danny.
– Jedno pytanie, Danny. Jaki z ciebie makler? Czy w ogóle dajesz sobie z tym radę?
– Jestem pierwszorzędny – powiedział z tak autentyczną dumą, że wiedziała, że mówi prawdę. – Moi klienci słuchają mnie jak wyroczni i mam własny, niezły portfelik akcji, które przez kolejne trzy lata przynoszą dochód przewyższający średnią rynkową. Gdyby wiatr miał pojęcie, jaki ze mnie analityk wartości, makler i doradca inwestycyjny, to nigdy nie odważyłby się wywrócić mi parasola.
Po południu, następnego dnia po rozmieszczeniu materiałów wybuchowych w piwnicach instytutu. Stefan wyruszył w przedostatnią – jak liczył – wyprawę po Piorunowej Drodze. Była to bezprawna wycieczka do 10 stycznia 1988, nie mieszcząca się w programie oficjalnym i przeprowadzona bez wiedzy jego kolegów.
Kiedy się tam pojawił, w Górach San Bernardino padał świeży śnieg. Był przygotowany na tę pogodę. Miał na sobie gumowe buty, skórzane rękawice i marynarską, ciężką kurtę. Schronił się pod gęstą kępę sosen, zamierzając przeczekać iluminacje, spowodowane gęsto padającymi piorunami.
Sprawdził czas na zegarku, korzystając z migocącego, niebiańskiego oświetlenia. Zaskoczyło go, że tak późno się tu pojawił. Miał mniej niż czterdzieści minut, aby spotkać Laurę, nim zostanie zabita. Jeżeli zawiedzie i nie zdąży na czas, następnej szansy nie będzie.
Jeszcze ostatnie eksplozje białego światła przeszywały nisko zwisające chmury, a potężny odgłos gromu ciągle odbijał się od dalekich szczytów i górskich krawędzi, gdy wyszedł spomiędzy drzew i ruszył w dół stoku. Zeszłoroczny śnieg sięgał mu do kolan. Górna warstwa była ścięta lodem, załamującym się pod nim przy każdym kroku, i pokonywanie śnieżnej połaci szło mu równie trudno, jak brodzenie po głębokiej wodzie. Dwukrotnie upadł i śnieg nasypał mu się do butów; szalejący wiatr rzucał nim, jakby świadomy jego celów usiłował go zniszczyć. Zanim dotarł na skraj śnieżnego pola i wdrapał się na zaspę przy dwupasmowej szosie, prowadzącej z Arrowhead do Big Bear, jego spodnie i kurtę pokrywał pancerz zlodowaciałego śniegu, stopy miał przemarznięte, a co najgorsze, stracił już ponad pięć minut.
Droga została niedawno oczyszczona przez pług śnieżny; pozostały na niej tylko wąskie, śniegowe pasma, ślizgające się po nawierzchni pod wpływem przenoszących je prądów powietrza. Ale zawieja wzmagała się. Płatki śniegu malały i spadały dwa razy szybciej niż przed paroma minutami, kiedy się tu pojawił. Wkrótce jazda tędy stanie się niebezpieczna.
Читать дальше