– Bydlę.
– Wiedźma.
– Jeszcze jednego mielonego?
– Jeżeli masz nim we mnie rzucać, to nie.
– Już mi przeszło. Robię niezłe mielone, co?
– Znakomite – zgodził się.
– Warto to uczcić, że masz żonę, która robi dobre mielone, nie uważasz?
– Niewątpliwie.
– Więc chodźmy się kochać.
Danny zaprotestował:
– W połowie obiadu?
– Nie, w łóżku – odsunęła krzesło i wstała. – Chodź, obiad zawsze można odgrzać.
Podczas ich pierwszego roku kochali się często i w ich zbliżeniach Laura znajdywała coś więcej niż tylko zaspokojenie, coś znacznie ważniejszego, niż oczekiwała. Będąc z Dannym, przyjmując go w sobie, czuła się z nim tak związana, że czasami wydawało się jej, że są jedną osobą, jednym ciałem i umysłem, jednym duchem, jednym snem. Kochała go całym sercem, oczywiście, ale to uczucie jedności było czymś więcej niż miłością – albo przynajmniej różniło się od miłości. Podczas ich pierwszego wspólnego Bożego Narodzenia zrozumiała, że jest to poczucie przynależności, którego od dawna nie doświadczyła, poczucie bycia częścią rodziny. To był jej mąż, a ona była jego żoną i pewnego dnia z ich związku urodzą się dzieci – po dwóch, trzech latach, zgodnie z Planem – i pod opiekuńczymi skrzydłami rodziny znajdywała taki spokój, jakiego gdzie indziej daremnie by szukała.
Dawniej skłonna była sądzić, że życie w trwałym i niezmiennym szczęściu, harmonii i poczuciu bezpieczeństwa prowadzi do umysłowego letargu, że od nadmiaru szczęścia ucierpi jej twórczość, potrzebująca różnorodności, podniety płynącej także z dni załamań i rozpaczy. Ale wyobrażenie, jakoby do tworzenia arcydzieł artyście niezbędne było cierpienie, jest dzieckiem młodego wieku i ubogiego doświadczenia. Im czuła się szczęśliwsza, tym lepiej pisała.
Sześć tygodni przed ich pierwszą rocznicą ślubu Laura skończyła powieść Noce Jerycha i posłała egzemplarz do Spencera Keene’a, agenta literackiego w Nowym Jorku, który miesiąc wcześniej odpowiedział przychylnie na jej pytający list. Dwa tygodnie później zadzwonił, że przyjmuje książkę do promocji, spodziewa się szybkiej sprzedaży i sądzi, że czeka ją wspaniała przyszłość pisarska. Z szybkością zaskakującą nawet dla niego powieść została kupiona przez pierwsze wydawnictwo, któremu ją przedstawił – Viking Press – za skromną, ale całkiem przyzwoitą zaliczkę piętnastu tysięcy dolarów. Umowa została podpisana w piątek, 14 lipca 1978 roku, na dwa dni przed rocznicą ich ślubu.
W dostrzeżonym z oddali domu mieściła się restauracja i bar, skryte w cieniu ogromnych sosen Ponderosa. Drzewa wznosiły się na wysokość dwustu stóp, przystrojone w kiście sześciocalowych szyszek. Niektóre konary uginały się nisko pod ciężarem śniegu z poprzednich zawiei. Parterowy budynek był zbudowany z bali. Sosny otaczały go szczelnie z trzech stron, a na krytym dachówkami dachu więcej było sosnowych igieł niż śniegu. Okna były albo zaparowane, albo pokrywał je szron, tak że płynące z wewnątrz światło łagodnie rozpraszała przezroczysta warstwa na szkle.
Na parkingu przed budynkiem stały dwa dżipy, dwie półciężarówki i thunderbird. Czując ulgę na myśl, że nikt nie dojrzy go przez okna baru, Stefan podszedł wprost do jednego z dżipów, spróbował otworzyć drzwi, stwierdził, że nie są zamknięte, siadł za kierownicą i zamknął je za sobą.
Z kabury, którą miał w wewnętrznej kieszeni kurty, wyciągnął waltera PPK/S kaliber 380 i położył go obok siebie na siedzeniu.
Stopy miał boleśnie zlodowaciałe, marzył o odpoczynku i wytrząśnięciu śniegu z butów. Ale zjawił się późno, pierwotny harmonogram został zniweczony, więc obawiał się stracić nawet minutę. Poza tym, jeżeli stopy go bolały, to nie przemarzły do kości, odmrożenie jeszcze mu nie groziło.
W stacyjce nie było kluczyków. Odchylił siedzenie, pochylił się, pogrzebał pod deską rozdzielczą, odnajdując przewody zapłonu – i po minucie silnik zaczął pracować.
Stefan wyprostował się właśnie w momencie, gdy właściciel dżipa, zionąc piwem, otwierał drzwi:
– Hej, co tu, u diabła, robisz, przyjacielu?
Na pozostałej części pokrytego śniegiem parkingu nie dostrzegł nikogo. Byli sami.
Właściciel dżipa szarpnął go i Stefan pozwolił wyciągnąć się zza koła kierownicy, łapiąc przy tym pistolet z siedzenia. Pozornie ulegając sile mężczyzny, wykorzystał jego ruch, by pchnąć przeciwnika do tyłu, na śliski parking. Upadli. W momencie, gdy uderzyli o ziemię, znalazł się na górze, wbijając facetowi lufę pod brodę.
– Jezus, szefie! Nie zabijaj mnie pan.
– Teraz podnosimy się. Spokojnie, do diabła, i bez podskakiwania. Kiedy znaleźli się na nogach, Stefan przesunął się za mężczyznę, szybko zmieniając uchwyt ręki, trzymającej waltera, jak do pałki. Uderzył raz, wystarczająco silnie, aby mężczyzna stracił przytomność, ale nie odniósł trwałego urazu. Właściciel dżipa ponownie upadł i pozostał na ziemi, nieruchomy.
Stefan rzucił spojrzenie w kierunku baru. Nikt nie wychodził.
Nie słyszał od drogi żadnego samochodu, ale wyjący wiatr mógł przecież stłumić odgłos pracy silnika.
Ponieważ znów zaczął padać coraz gęstszy śnieg, włożył pistolet do głębokiej kieszeni kurty i zaciągnął nieprzytomnego mężczyznę do najbliższego samochodu, thunderbirda. Wóz był otwarty; wciągnął mężczyznę na tylne siedzenie, zamknął za nim drzwi i szybko wrócił do dżipa.
Silnik zgasł. Znowu musiał spiąć krótko przewody.
Wrzucił bieg i zawrócił w kierunku drogi; wiatr przeraźliwie gwizdał w bocznym okienku. Spadający śnieg gęstniał nadal, przechodził już w zadymkę, a jego wczorajsze pokłady unosiły się z ziemi w postaci obracających się, świetlistych kolumn. Gigantyczne, spowite w cienie sosny kołysały się i dygotały pod uderzeniami wiatru.
Laurze zostało mniej niż dwadzieścia minut życia.
Uczcili kontrakt na Noce Jerycha i nieziemską harmonię pierwszego roku ich małżeństwa, spędzając rocznicę ślubu w ich ulubionym miejscu – Disneylandzie. Całkowicie obojętni na otaczające ich letnie tłumy wycieczkowiczów przeprawili się drogą Piratów Karaibów. Zrobili sobie zdjęcie z Myszką Miki, dostali zawrotów głowy w ogromnych filiżankach na karuzeli Szalonego Kapelusznika, kazali sobie narysować karykatury, jedli gorące parówki i lody, i polewane czekoladą mrożone banany na patyku i tańczyli wieczorem przy muzyce orkiestry grającej dobry, stary dixieland na New Orlean Square.
Po zapadnięciu zmroku park zyskał jeszcze na tajemniczym uroku.
Po raz trzeci z rzędu płynęli na łopatkowym parostatku Marka Twaina wokół wyspy Tomka Sawyera; stali objęci przy relingu na górnym pokładzie, blisko rufy. Danny powiedział:
– Wiesz, dlaczego tak lubimy to miejsce? Bo ono jest częścią tego, co pozostaje nietknięte przez zwyczajny świat. I takie jest nasze małżeństwo.
Później, nad pucharami truskawkowych lodów w Pawilonie Goździków, przy stole stojącym pod drzewami ozdobionymi białymi lampkami jak na Boże Narodzenie, Laura zauważyła:
– Piętnaście tysięcy dolarów za rok pracy… to nie jest fortuna.
– Nie jest to też zarobek niewolnika.
Odsunął na bok pucharek, pochylił się w przód, odsunął również drugi pucharek i wziął w dłonie jej ręce.
– Pieniądze w końcu przyjdą, bo jesteś świetna, ale nie to jest ważne. Najważniejsze, że jest w tobie coś wyjątkowego, co możesz ofiarować. Nie, nie o to dokładnie mi chodzi. Nie ma w tobie czegoś wyjątkowego, to ty jesteś wyjątkowa. Wiem o tym, ale nie potrafię tego wytłumaczyć. Wiem, że kiedy zaczniesz dzielić się tym, czym jesteś, przyniesie to również wiele nadziei i szczęścia ludziom w odległych miejscach, tak jak przynosi mnie, tutaj, u twego boku.
Читать дальше