Mrużąc oczy przed nagle napływającą falą łez, powiedziała:
– Kocham cię.
Noce Jerycha zostały wydane dziesięć miesięcy później, w maju 1979 roku. Danny upierał się, żeby użyła panieńskiego nazwiska, bo wiedział, że przetrwała przez wszystkie te złe lata w Domu McIlroya i Caswell Hall częściowo dlatego, że chciała dorosnąć i do czegoś dojść, dochowując w ten sposób pamięci ojcu, a może również i matce, której nigdy nie znała. Tytuł sprzedawał się słabo, nie został wybrany przez żaden klub książki i Viking za skromną zaliczką odsprzedał prawo publikacji innemu wydawcy, drukującemu paperbacki.
– Nie szkodzi – powiedział Danny. – To jeszcze nastąpi. To nastąpi lada chwila. Dlatego, że jesteś tym, kim jesteś.
W tym czasie posunęła się już daleko w pracy nad następną książką, Shadrach. Spędzając przy biurku dziesięć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, skończyła ją w lipcu.
W piątek wysłała jeden egzemplarz Spencerowi Keene do Nowego Jorku, a oryginał dała Danny’emu. Powinien pierwszy to przeczytać. Skończył wcześnie pracę i wziął się do czytania o pierwszej po południu w piątek, siedząc w swoim wysokim fotelu w living roomie, potem położył się do łóżka, spał tylko cztery godziny i o dziesiątej rano w sobotę był z powrotem w fotelu, mając już za sobą dwie trzecie całości. Nie chciał nic powiedzieć, ani słowa.
– Nic, dopóki nie przeczytam całości. Nie byłoby to uczciwe względem ciebie, gdybym zaczynał analizować i oceniać, zanim skończę, zanim połapię się w całości, a nie byłoby to też uczciwe wobec mnie, bo przy omawianiu akcji na pewno wygadałabyś się z czymś, co dopiero nastąpi.
Stale zaglądała, żeby zobaczyć, czy krzywi się, czy uśmiecha albo czy chociaż reaguje w jakikolwiek sposób. Ale nawet jeżeli coś okazywał, martwiła się, że jest to zła reakcja. O wpół do jedenastej w sobotę nie mogła już dłużej wytrzymać w mieszkaniu, więc pojechała do South Coast Plaża, poszperała trochę w księgarniach, zjadła wczesny lunch, choć nie była głodna, pojechała do Westminster Hall, pooglądała wystawy, zjadła mrożony jogurt, pojechała do Orange Mali, zajrzała do paru sklepów, kupiła kawałek ciasta i zjadła połowę.
– Shane – powiedziała do siebie – jazda do domu albo do obiadu będziesz się kwalifikowała na dublerkę Orsona Wellesa.
Kiedy parkowała na zadaszonym parkingu, przylegającym do ich budynku, zobaczyła, że samochód Danny’ego znikł. Weszła do mieszkania, zawołała, ale nie było odpowiedzi.
Maszynopis Shadrach leżał złożony na stoliku jadalnym.
Rozejrzała się, czy nie ma kartki z wiadomością. Nie było.
– O, Boże – westchnęła.
Książka była zła. Śmierdziała. Cuchnęła. Jak pierdnięcie muła. Biedny Danny wyszedł gdzieś na piwo, nabrać odwagi, by jej powiedzieć, że powinna zrobić kurs na hydraulika, póki jest jeszcze czas na karierę w innym zawodzie.
Czuła, że zaraz zwymiotuje. Pobiegła do łazienki, ale mdłości minęły. Umyła twarz zimną wodą.
Ta książka jest jak pierdnięcie muła.
Dobra, jakoś musi to przeżyć. Myślała, że Shadrach jest całkiem niezła, o niebo lepsza od Nocy Jerycha, ale oczywiście się pomyliła. Napisze więc inną książkę.
Weszła do kuchni, otworzyła piwo. Przełknęła zaledwie dwa łyki, gdy do mieszkania wkroczył Danny, dźwigając pudło takich rozmiarów, że mogłoby pomieścić piłkę do koszykówki. Było opakowane w papier przeznaczony do owijania prezentów. Złożył pakunek na stoliku jadalnym, obok maszynopisu, i popatrzył na nią z powagą.
– To dla ciebie.
Nie zwracając uwagi na paczkę, powiedziała:
– Mów.
– Najpierw obejrzyj prezent.
– Och, Boże! Czy jest aż tak zła? Czy jest tak zła, że musisz złagodzić ten cios prezentem? Zniosę to. Poczekaj! Pozwól, niech usiądę. – Odsunęła krzesło od stołu, opadła na nie. – Wal, najmocniej jak potrafisz, siłaczu. Jestem niezniszczalna.
– Za bardzo lubisz wszystko dramatyzować, Lauro.
– Co ty mówisz? Że książka jest melodramatyczna?
– Nie książka. Ty. W każdym razie w tej chwili. Czy, na litość boską, nie możesz przestać odgrywać młodej, rozdygotanej artystki i otworzysz swój prezent?
– Dobra, dobra. Jeżeli nie będziesz mówił, zanim go nie otworzę, to otwieram to cholerne pudło.
Położyła sobie karton na kolanach – był ciężki – i rozerwała wstążkę, podczas gdy Danny przysunął sobie krzesło i siadł przed nią, obserwując.
Pudełko miało znak firmowy eleganckiego sklepu, ale nie spodziewała się tego, co zawierało: wielką, wspaniałą wazę od Laliqua, całą z przezroczystego kryształu z wyjątkiem uszu, które były zarazem przejrzyście zielone i matowobiałe, każde w formie dwóch stojących na tylnych łapach żab; żab było więc w sumie cztery.
Podniosła szeroko otwarte oczy:
– Danny, w życiu czegoś takiego nie widziałam! To jest najpiękniejsze na świecie.
– No co, podoba ci się?
– Wielki Boże, ile?
– Trzy tysiące.
– Danny, nie stać nas na to!
– A właśnie, że stać.
– Nie, nie, naprawdę nie stać. Tylko dlatego, że napisałam marną książkę i chcesz teraz, żebym poczuła się lepiej…
– Nie napisałaś marnej książki. Napisałaś żabiocenną książkę. Czterożabią książkę, licząc w skali od jeden do czterech, gdzie cztery to góra i szczyt. Właśnie dlatego, że napisałaś Shadrach, stać nas na tę wazę. Książka jest piękna, nieskończenie lepsza niż poprzednia, a dlatego taka jest, bo jest jak ty. Ta książka jest jak ty, płynie z niej światło.
Z radości i pragnienia, aby jak najszybciej objąć Danny’ego, niemalże upuściła wazę wartości trzech tysięcy dolarów.
Droga była teraz pokryta warstewką świeżego śniegu. Dżip miał łańcuchy śnieżne i napęd na obie osie, więc mimo warunków, jakie panowały na drodze, Stefan mógł rozwinąć niezłą prędkość.
Ale to nie wystarczy.
Oceniał, że spod baru, gdzie ukradł dżipa, do domu Packardów było około jedenastu mil. Dom stał tuż przy drodze państwowej nr 330, parę mil na południe od Big Bear. Górskie drogi były wąskie, kręte, pełne ostrych podjazdów i zjazdów, a zawiewający śnieg utrudniał widoczność, więc jego przeciętna szybkość wynosiła czterdzieści mil na godzinę. Nie mógł pozwolić sobie na szybszą ani bardziej ryzykowną jazdę, bo Laurze, Danny’emu i Chrisowi nie przyniosłoby to żadnej korzyści, gdyby stracił panowanie nad dżipem i runął w dół nasypu, ku śmierci. Jednak posuwając się z obecną prędkością pojawi się w ich domu dziesięć minut po tym, jak odjadą.
Poprzednio zamierzał ich zatrzymać, zanim niebezpieczeństwo nie minie. Teraz ten plan był bezużyteczny.
Styczniowe niebo zdawało się opadać tak nisko pod ciężarem zawiei, że wisiało tuż nad czubkami zbitych szeregów szpilkowych drzew, rosnących po obu stronach drogi. Wiatr potrząsał nimi i dżipem. Śnieg przywierał do wycieraczek i lodowaciał, więc podkręcił ogrzewanie i pochylił się nad kierownicą, wypatrując oczy przez niedostatecznie oczyszczoną szybę.
Kiedy powtórnie spojrzał na zegarek, spostrzegł, że pozostało mu mniej niż piętnaście minut. Laura, Danny i Chris akurat wsiadali do swojego chevroleta blazer. A może już ruszyli z podjazdu.
Musi dopaść ich na autostradzie, choćby na ułamki sekund wcześniej niż śmierć.
Spróbował wycisnąć z dżipa jeszcze większą szybkość, nie wypadając równocześnie z zakrętu i nie waląc się w otchłań.
Читать дальше