Tytuł oryginalny: Lightning
Przełożył Paweł Korombel
Data wydania oryginalnego: 1988
Data wydania polskiego: 1991
Gregowi i Joan Benfordom
Czasami myślę, że jesteście najbardziej
interesującymi spośród wszystkich ludzi,
jakich znamy. Wtedy zawsze łykam dwie
aspiryny i kładę się. Ale ta myśl nadal
mnie prześladuje.
(…) Żałobnej mowy słowu
Wtóruje płacz dziecięcia, które na świat przychodzi.
LUKRECJUSZ *
Nie boję się śmierci.
Wolałbym tylko, kiedy nadejdzie, rozminąć się z nią.
WOODY ALLEN
Kolejka górska: 1) kolejka w lunaparkach… ze stromymi wzniesieniami, po których następują gwałtowne, szybkie zjazdy; dla amatorów silnych wrażeń.
THE RANDOM HOUSE DICTIONARY
Kiedy jesteś kochany,
stajesz się silny;
kiedy ty sam kochasz,
stajesz się odważny.
Laodzi
PŁOMYK NA WIETRZE
W zimową noc, gdy urodziła się Laura Shane, szalała burza i tę osobliwość pogody ludzie zapamiętali na całe lata.
Środa 12 stycznia 1955 roku była zimna, szara i ponura. O zmierzchu gęste, puszyste płatki śniegu zaczęły opadać, wirując, z nisko rozpostartych chmur i mieszkańcy Denver kulili się w oczekiwaniu na zadymkę od Gór Skalistych. Około dziesiątej w nocy przeszywająco zimny podmuch nadszedł od zachodu, zawył ponad górskimi przełęczami i zaskrzeczał wśród poszarpanych leśnych zboczy. Śnieżynki zmniejszyły się, aż stały się drobne jak ziarnka piasku, i dźwięczały niczym nacierający piasek, gdy wiatr ciskał nimi o szyby obstawionego książkami gabinetu doktora Paula Markwella.
Markwell zagłębił się w stojący za biurkiem fotel i pił scotcha, aby się rozgrzać. Ale przyczyną dręczącego go uporczywie chłodu nie był zimowy podmuch, lecz wewnętrzne skostnienie umysłu i serca.
Od czterech lat, kiedy jego jedyny synek, Lenny, umarł na chorobę Heinego-Medina, Markwell pił coraz więcej. I teraz, choć miał dyżurować, gotowy na telefoniczne wezwanie ze szpitala okręgowego, sięgnął po butelkę i dolał sobie chivas regal.
W oświeconym roku 1955 dzieci dostawały szczepionkę doktora Jonasa Salka i bliski wydawał się dzień, gdy groźba śmierci lub paraliżu spowodowanego przez wirusa polio zostanie całkowicie wyeliminowana. Ale Lenny zaraził się w 1951, na rok przedtem, nim Salk rozpoczął testowanie szczepionki. Mięśnie układu oddechowego chłopca zostały również porażone, a jako komplikacja wywiązało się zapalenie płuc. Lenny nie miał szans.
Od strony wznoszących się na zachodzie gór głuchy grzmot przetoczył się przez zimową noc, ale Markwell nie zauważył tego. Był tak pogrążony w nie odstępującej go nigdy czarnej zgryzocie, że często zewnętrzne wydarzenia nie docierały w pełni do jego świadomości.
Na biurku stało zdjęcie Lenny’ego. Nawet po czterech latach widok uśmiechniętej buzi synka był dla niego torturą. Powinien był schować fotografię, lecz nieustanna samoudręka, której była narzędziem, stanowiła wybrany przez niego sposób pokuty za własną winę.
Żaden z kolegów Markwella nie wiedział o tym, że pije. Nigdy nie widziano go pijanego. Pomyłki, jakie popełnił przy leczeniu kilku pacjentów, mogły być wyjaśnione naturalnymi przyczynami, toteż nie zaliczono ich do błędów w sztuce lekarskiej. On sam zdawał sobie jednak sprawę, że były to błędy, a spowodowane tym uczucie wstrętu do siebie wywoływało tym większą potrzebę picia.
Ponownie zagrzmiało. Tym razem uświadomił sobie, że to piorun, ale wciąż nie poświęcał temu uwagi.
Zadzwonił telefon. Whisky sprawiła, że był oszołomiony i wolniej reagował, toteż podniósł słuchawkę dopiero po trzecim dzwonku.
– Halo?
– Doktor Markwell? Tu Henry Yamatta. – Głos Yamatty, internisty ze szpitala okręgowego, zdradzał zdenerwowanie. – Jedna z pańskich pacjentek, Janet Shane, właśnie została przywieziona przez męża. Rodzi. Chodzi o to, że zatrzymała ich burza, więc nim się tu pojawili, już poród był w toku.
Markwell napił się, słuchając, a następnie spytał – zadowolony, że głos nie brzmi bełkotliwie:
– Czy to wciąż pierwsza faza?
– Tak, ale bóle są zbyt silne i jak na ten etap trwają za długo. Schodzi śluz z krwią…
– To normalne.
– Nie, nie – przerwał niecierpliwie Yamatta – to nie są wody płodowe.
Odejście wód płodowych stanowi wyraźną oznakę rozpoczęcia się właściwego porodu. Choć Yamatta twierdził, że u pani Shane akcja porodowa jest w toku, Markwell mylił się sugerując, że internista mówi o zwykłym odejściu wód płodowych.
– To jeszcze nie krwotok, ale coś jest nie w porządku – powiedział Yamatta. – Brak skurczów macicy, miednicowe zaparcie, choroba systemowa…
– Nie stwierdziłem żadnych fizjologicznych anomalii, które mogłyby stanowić niebezpieczeństwo w wypadku ciąży – odezwał się ostro Markwell. Wiedział jednak, że mógł ich nie zauważyć… jeśli był akurat pijany. – Doktor Carlson ma dziś dyżur. Gdyby stało się coś złego, zanim się pojawię, to on…
– Przywieźli nam właśnie cztery ofiary wypadków, w tym dwie w ciężkim stanie. Carlson ma pełne ręce roboty. Jest pan potrzebny, doktorze Markwell.
– Już jadę. Będę za dwadzieścia minut.
Markwell odwiesił słuchawkę, dopił whisky i wyjął z kieszeni miętową pastylkę. Odkąd zaczął ostro pić, zawsze je nosił przy sobie. Rozwijając papierek i wkładając ją do ust przeszedł z gabinetu przez hall do przedpokoju.
Był pijany, a miał odebrać dziecko i być może spaprać tę robotę, co zniszczyłoby jego reputację i było końcem kariery, ale nie dbał o to. W gruncie rzeczy oczekiwał na taką katastrofę z rodzajem perwersyjnej tęsknoty.
Nakładał płaszcz, kiedy huk gromu wstrząsnął nocą. Dom zadrżał razem z nią.
Zadygotał i wyjrzał przez okno przy frontowych drzwiach. Drobne, suche śnieżynki kłębiły się za szybą; na chwilę zawisły nieruchomo, jakby wiatr wstrzymał oddech – a potem zawirowały na nowo. Markwellowi kilkakrotnie zdarzyło się dawniej słyszeć grzmoty podczas burzy śnieżnej, jednak zawsze grzmiało tylko na początku, a grzmoty były słabe i odległe, nigdy nie sprawiały tak groźnego wrażenia jak teraz.
Błysnęło raz, potem drugi. Padający śnieg zamigotał dziwnie w momentalnym rozbłysku, a szyba nagle zmieniła się w lustro, w którym Markwell zobaczył swoją wystraszoną twarz. Następne uderzenie pioruna było najgłośniejsze z dotychczasowych.
Otworzył drzwi i wyjrzał zaciekawiony w kłębiącą się ciemność. Silny wiatr unosił śnieg aż pod dach werandy, miotając nim o frontową ścianę domu. Trawnik pokryty był świeżą, dwu – lub trzycalową warstwą białego puchu, podobnie jak gałęzie sosen od strony, z której wiało.
Błyskawica była tak jasna, że go oślepiła. Wydawało się, że straszliwy huk gromu pochodzi nie tylko z nieba, ale i spod ziemi, jak gdyby niebo i ziemia rozwarły się, zapowiadając Armagedon. Dwie wydłużające się i przecinające wzajemnie brylantowe strzały rozdarły ciemność. Zewsząd wyskoczyły, drgając i pulsując, niesamowite sylwetki. Cienie balustrady, drzew, bezlistnych krzaków i ulicznych latarni były tak niesamowicie zniekształcone przy każdym błyśnięciu, że znany widok wydawał się Markwellowi jakimś surrealistycznym malowidłem: rozjaśnione nieziemskim światłem zwykłe przedmioty objawiały się w odmienionych, przerażających kształtach.
Читать дальше