Ociągając się, podniosła wzrok.
– Łódkę? Jaką łódkę?
– Z góry, z mieszkania. Jest w szafie. Sądząc po niebie, będzie nam dziś wieczór potrzebna, żebyśmy mogli się stąd wydostać.
– Głuptas – powiedziała. – Nie mamy żadnej łódki w szafie.
Wszedł za ladę kasową.
– Mała, ładna, niebieska łódeczka.
– Taak? W szafie? W jakiej szafie?
Zaczął przekładać paczki Slim Jimów na metalową półkę, obok krakersów do kanapek.
– Ależ w szafie bibliotecznej, rzecz jasna.
– My nie mamy biblioteki.
– Nieee? Och, jak o tym powiedziałaś, to przypomniałem sobie, że nie ma jej w bibliotece. Jest w szafie w pokoju żaby.
Zachichotała.
– Jakiej żaby?
– Co, chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałaś o żabie?
Śmiejąc się, potrząsnęła głową.
– Otóż z dniem dzisiejszym wynajmujemy pokój wspaniałej, godnej szacunku, przybyłej z Anglii żabie. Żabi dżentelmen, który zjawił się tu w interesach królowej, w celu załatwienia pewnych spraw.
Na kwietniowym niebie błysnęło. Przetoczył się grzmot. W radiu na Rhytm of the Rain The Cascades nałożyły się trzaski wyładowań.
Laura nie zwróciła uwagi na burzę. Nie bała się rzeczy, które przerażały większość dzieci. Była tak pewna siebie i tak zajęta sobą, że czasami wydawała się starszą panią, udającą dziecko.
– Dlaczego królowa miałaby kazać żabie zajmować się jej interesami?
– Żaby są doskonałymi businessmanami – powiedział, otwierając i nadgryzając Slim Jima. Od śmierci Janet, kiedy przeniósł się do Kalifornii i otworzył nowy interes, przybyło mu pięćdziesiąt funtów. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną. Teraz, mając trzydzieści osiem lat, był przyjemnie zaokrąglony i nie miał specjalnych szans, żeby zawrócić w głowie jakiejś kobiecie. Nie zrobił też żadnej kariery, bo nikt nie wzbogacił się prowadząc sklep spożywczy. Ale nie dbał o to. Miał Laurę, był dobrym ojcem, a ona kochała go całym sercem, tak jak on kochał ją, więc nie obchodziło go, co reszta świata może o tym myśleć.
– Tak, żaby są naprawdę doskonałymi businessmanami. A rodzina tej żaby służyła koronie od stuleci. Tak naprawdę, to ma ona tytuł szlachecki. Sir Thomas Żaba.
Błysnęło bliżej niż poprzednio. Grzmot także był głośniejszy.
Kiedy Laura skończyła uzupełniać półki z zupami, wstała z kolan i wytarła ręce o biały fartuch, który miała nałożony na T-shirt i dżinsy. Była śliczna. Miała gęste, brązowe włosy i duże piwne oczy. Była uderzająco podobna do matki.
– A ile czynszu płaci Sir Thomas Żaba?
– Sześć pensów tygodniowo.
– Czy mieszka w tym pokoju obok mojego?
– Tak, w pokoju, w którym w szafie jest łódka.
Zachichotała znowu.
– Mam nadzieję, że nie chrapie.
– To samo powiedział o tobie.
Zniszczony, pordzewiały buick podjechał pod front sklepu. W momencie, w którym kierowca otwierał drzwi, trzeci piorun wyrwał dziurę w ciemniejącym niebie. Powietrze wypełniło się roztopionym światłem, które spływało ulicą, oblewając jak lawa parkującego buicka i przejeżdżające samochody. Towarzyszący błyskawicy grzmot wstrząsnął budynkiem od dachu do fundamentów, jakby nabrzmiałe burzą niebiosa znalazły odzew na dole, wstrząsając ziemią.
– O rany! – powiedziała Laura, nieustraszenie drepcząc do okna. Chociaż deszcz jeszcze nie spadł, to nagle z zachodu powiał wiatr, niosąc przed sobą liście i śmiecie.
Mężczyzna, który wyszedł z zajeżdżonego niebieskiego buicka, spojrzał w niebo ze zdumieniem.
Strzały błyskawic przeszywały niebo jedna po drugiej, elektryzując powietrze i wywołując płomieniste refleksy w oknach i chromie samochodowych karoserii, a po każdym błysku następował grzmot tak ogłuszający, jak uderzenie pięści bogów.
Pioruny oszołomiły Boba.
– Kochanie, odejdź od okna! – krzyknął do Laury.
Pobiegła za kontuar i pozwoliła objąć się ramieniem; bardziej dla uspokojenia ojca niż siebie.
Mężczyzna z buicka wszedł szybko do sklepu. Patrząc na pełne piorunów niebo, rzekł:
– Widzisz to, człowieku! Niezłe, co?!
Grzmoty umilkły, zapadła cisza.
Spadł deszcz. Grube krople najpierw spokojnie osiadały na oknach, a potem oślepiająca ulewa lunęła, zacierając obraz świata na zewnątrz. Klient odwrócił się i uśmiechnął.
– Dobry pokaz, co?
Bob otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale kiedy dokładniej przyjrzał się mężczyźnie, zamilkł, wyczuwając niebezpieczeństwo, tak jak jeleń wyczuwa krążącego wilka. Facet był ubrany w zdarte, robocze buty, brudne dżinsy, poplamioną wiatrówkę, do połowy zapiętą na wybrudzonym białym podkoszulku. Miał tłuste, potargane przez wiatr włosy, nie ogoloną twarz, nalane krwią, pełne gorączki oczy. Ćpun. Zbliżył się do kontuaru i wyciągnął z wiatrówki rewolwer. Tego należało się po nim spodziewać.
– Dawaj, co masz w kasie, dupku.
– Dobrze.
– Spiesz się.
– Tylko spokojnie.
Ćpun oblizał blade, spękane wargi.
– Nie każ mi czekać, dupku.
– Dobrze, dobrze, oczywiście. Proszę – powiedział Bob, jedną ręką starając się wepchnąć Laurę za siebie.
– Zostaw tę małą na widoku! Chcę ją widzieć. No już, wyciągaj ją naprzód!
– Dobrze, tylko się uspokój.
Facet był tak napięty jak policzki szczerzącego się nieboszczyka. Widać było, jak chodzi mu całe ciało.
– Tak, żebym ją widział. I nie sięgaj po nic, tylko do kasy. Nie bierz broni, bo wywalę ci twój pieprzony mózg na świeże powietrze.
– Nie mam broni – zapewnił go Bob.
Zerknął na zalane deszczem okna, mając nadzieję, że żaden klient nie nadejdzie w czasie napadu. Ćpun był tak spięty, że mógłby zastrzelić każdego, kto przekroczy próg.
Laura spróbowała powoli przesunąć się za ojca, ale ćpun krzyknął:
– Hej, nie ruszaj się!
– Ona ma tylko osiem…
– To dziwka, wszystko to pieprzone dziwki, duże czy małe.
Jego skrzekliwy głos załamywał się ciągle. Wyglądał na bardziej przerażonego od Boba, którego to właśnie najbardziej niepokoiło.
Chociaż był cały skupiony na ćpunie i jego rewolwerze, na jakiejś obłędnej zasadzie docierało do niego, że w tej chwili w radiu leci Skeeter Davis i jego Koniec świata. Jeśli to przepowiednia, to niezbyt miła, pomyślał. U człowieka, któremu grożono bronią, zrozumiałe było przesądne pragnienie, żeby piosenka skończyła się, nim w jakiś magiczny sposób przyspieszy koniec świata jego i Laury.
– Oto pieniądze, to wszystko, bierz je.
Zmiatając gotówkę z lady i upychając ją w kieszeni brudnej wiatrówki, mężczyzna spytał:
– Masz na tyłach magazyn?
– O co chodzi?
Jednym wściekłym ruchem ćpun zmiótł z lady na podłogę Slim Jimy, Life Savery i gumy do żucia. Szturchnął Boba rewolwerem.
– Masz magazyn, dupku – wiem, że masz. Wycofamy się do niego.
Bobowi nagle zabrakło w ustach śliny.
– Posłuchaj, bierz pieniądze i idź. Dostałeś, o co ci chodziło. Teraz idź. Proszę.
Tamten wyszczerzył zęby. Miał już teraz pieniądze i choć jeszcze wyraźnie trząsł się, lęk Boba ośmielił go. Poczuł się pewniej.
– Nie bój się, nikogo nie zabiję. Jestem kochaś, nie zabójca. Tylko trochę zabawię się z tą małą dziwką, a potem znikam.
Bob przeklinał siebie za brak broni. Laura przylgnęła do niego; wierzyła, że ją uratuje, a on nie mógł nic zrobić, żeby ją obronić. Kiedy będą szli do magazynu, rzuci się na ćpuna, spróbuje wyrwać mu rewolwer. Wiedział, że jest za ciężki, bez formy. Zrobi to za wolno i dostanie kulę w brzuch. Umrze na podłodze, a ten cuchnący sukinsyn zaciągnie Laurę do magazynu i zgwałci.
Читать дальше