– Państwo przysyłaliście mi żaby? Ale my się przecież nie znamy, prawda?
– Och, czy pani ma już takich więcej? – powiedział starszy pan.
– To jest czwarta. To nie państwo przynieśliście mi ją, prawda? Ale Przed chwilą jeszcze jej tu nie było. Kto ją postawił?
On mrugnął do żony i powiedział:
– Masz tajemniczego wielbiciela, kochanie.
– Kogo?
– Taki młody człowiek, siedział przy tamtym stoliku – powiedział mężczyzna, pokazując po przekątnej sali w kierunku rewiru obsługiwanego przez kelnerkę Amy Heppleman. Stół był teraz pusty, pomocnik kelnerski właśnie skończył go sprzątać.
– Jak tylko poszłaś po nasze piwa, podszedł do nas i zapytał, czy może zostawić to tutaj dla ciebie.
To była bożonarodzeniowa żaba, w stroju Świętego Mikołaja, bez brody, z workiem zabawek przewieszonym przez ramię. Kobieta zapytała:
– Naprawdę nie wiesz, kim on był?
– Nie. Jak wyglądał?
– Wysoki – wyjaśnił mężczyzna. – Bardzo wysoki, kawał chłopa. Kasztanowe włosy.
– Miał też piwne oczy – dodała żona. – Cicho mówił.
Oglądając żabę, Laura przyznała:
– W tym jest coś takiego… coś, co mnie niepokoi.
– Niepokoi? – spytała kobieta. – Ależ to po prostu młody, zadurzony w tobie chłopak, kochanie.
– Tak? – powiedziała niepewnie.
Laura dotarła do Amy Heppleman, stojącej przy stole, na którym przyrządzano sałaty, i poprosiła o dokładniejszy opis ofiarodawcy żaby.
– Jadł omlet z grzybami, grzankę z pełnoziarnistego chleba i pił colę – powiedziała Amy, nakładając widelcami z nierdzewnej stali liście sałaty do dwóch salaterek. – Nie widziałaś, jak tam siedział?
– Nie, jakoś go nie zauważyłam.
– Wielgachny facet. Dżinsy. Koszulka w niebieską kratę. Włosy miał za krótko obcięte, ale był miluchny, jeśli lubisz miluchne łosie. Milczek. Jakby nieśmiały.
– Płacił kartą kredytową?
– Nie, gotówką.
– Cholera – skwitowała to Laura.
Zaniosła do domu żabiego Świętego Mikołaja i ustawiła go obok innych figurek.
Następnego dnia, w poniedziałek, kiedy wychodziła z domu, znalazła na progu jeszcze jedno śnieżnobiałe pudełko. Otwarła je z ociąganiem. W środku była żaba wykonana z przezroczystego szkła.
Kiedy Laura wróciła po południu z zajęć, Julia Ishimina siedziała przy małym stoliku w jadalnej części kuchni, czytając gazetę i popijając kawę.
– Dostałaś następną – powiedziała, wskazując na pudełko stojące na kuchennym stole. – Przyszła pocztą.
Laura rozdarła pracowicie opakowaną przesyłkę. Szósta żaba była właściwie parą żab, które służyły jako solniczka i pieprzniczka.
Odłożyła je na nocną szafkę, obok innych figurek, a potem, siedząc na brzegu łóżka, przez długą chwilę wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w swoją rosnącą kolekcję.
* * *
W piątek po południu zadzwoniła do Thelmy Ackerson do Los Angeles i opowiedziała jej o żabach.
Nie mając żadnego funduszu depozytowego, Thelma nawet nie zastanawiała się nad pójściem do college’u, ale nie robiła z tego tragedii, ponieważ, jak to ujęła, kariera akademicka jej nie interesowała. Po skończeniu liceum, prosto z Caswell Hall, udała się do Los Angeles, zamierzając wejść w świat show businessu jako artystka kabaretowa.
Prawie każdego wieczora, od jakiejś szóstej po południu do drugiej rano kręciła się po kabaretach – „Improv”, „Comedy Store” i wszelkich ich odmianach – licząc na załapanie się na sześciominutówkę, darmowy występ na scenie, nawiązując kontakty (albo licząc, że je nawiąże), walcząc z hordą młodych aktorów o upragniony występ.
Za dnia zarabiała na czynsz, zmieniając przy tym prace jedna za drugą, a niektóre z nich były doprawdy osobliwe. Między innymi przebrana za śpiewającego kurczaka obsługiwała klientów w jednej z tych zwariowanych pizzerii z wydumanym własnym „charakterem”. Wynajmowała się też do zastępowania w pikietach niektórych członków Związku Pisarzy Zachodniego Wybrzeża, którzy zobowiązani przepisami związkowymi do uczestnictwa w akcji strajkowej woleli jednak zapłacić komuś stówę dziennie, żeby nosił za nich transparent i wpisywał ich nazwisko na listę obecności.
Ponieważ obie prowadziły bardzo aktywny tryb życia, mimo że dzieliło je tylko dziewięćdziesiąt minut jazdy, Laura i Thelma widywały się zaledwie dwa, trzy razy w roku. Zazwyczaj na długim lunchu czy obiedzie. Ile jednak czasu upłynęłoby od ostatniego spotkania, od razu trafiały we właściwy ton, dzieląc się najbardziej osobistymi myślami i przeżyciami.
Związek McIlroya-Caswella – oświadczyła raz Thelma – jest silniejszy niż braterstwo krwi, silniejszy niż przysięga członka mafii, silniejszy niż więź pomiędzy Fredem Flinstonem a Barneyem Rubble – a ci dwaj są naprawdę sobie bliscy.
Teraz więc, po wysłuchaniu opowieści przyjaciółki, Thelma powiedziała:
– Co za problem, Lauro? Wygląda na to, że jakiś nieśmiały kawał mężczyzny ma zawrócone w głowie na twoim punkcie. Na taką wieść wiele bab zemdlałoby z rozkoszy.
– Ale czy to naprawdę to? Niewinne zawrócenie w głowie?
– A co innego?
– Nie wiem, ale jakoś mi… nieswojo.
– Nieswojo? Te wszystkie żaby to śliczne, małe stworki, prawda? Żadna z nich nie jest zrzędliwą żabą? Żadna nie trzyma w łapie małego okrwawionego rzeźnickiego nożyka? Albo małej ceramicznej piły elektrycznej?
– Nie.
– Nie przysłał ci żadnej bezgłowej żabci, co?
– Nie, ale…
– Shane, ostatnie dwa lata były spokojne, chociaż poprzednio życie serwowało ci wiele rozmaitości. Jest zrozumiałe, że spodziewasz się po tym facecie, iż okaże się braciszkiem Charlesa Mansona. Ale jest prawie pewne, że jest tym, na kogo wygląda – facetem, który wielbi cię z dystansu. Jest może trochę nieśmiały, ale w spektrum jego osobowości pasmo romantyzmu ma jakieś osiemnaście cali. Jak twoje życie seksualne?
– Nie mam żadnego – wyznała Laura.
– A to dlaczego? Dziewicą nie jesteś. Ten facet w zeszłym roku…
– Wiesz, jakoś to nie wypaliło.
– Nikogo od tej pory?
– Nie. A co ty sobie myślisz, że się puszczam?
– Szszsz! Dzieciaku, dwóch kochanków przez dwadzieścia dwa lata nie zrobiłoby z ciebie dupodajki nawet według standardów Świętego Oficjum. Odpręż się trochę. Rozluźnij. Przestań się zamartwiać. Płyń, gdzie cię poniesie, patrz za prądem. Może się jeszcze okazać księciem z bajki.
– No… może tak zrobię. Chyba masz rację.
– Ale, Shane?
– Tak?
– Na wszelki wypadek, lepiej trzymaj zawsze pod ręką magnum kaliber 357.
– Ale masz dowcip.
– Z tego żyję.
* * *
Przez następne trzy dni Laura otrzymała jeszcze dwie żaby i w sobotę dwudziestego drugiego rano była równie zła, co zbita z tropu i przestraszona. Na pewno żaden tajemniczy wielbiciel nie przeciągałby tak struny. Każda następna żaba wydawała się jej raczej szyderstwem niż hołdem. Uporczywość ofiarodawcy stawała się obsesyjna.
Większość piątkowego wieczoru i nocy spędziła na krześle przy oknie w wielkim living roomie, nie zapalając światła. Przez na wpół zaciągnięte zasłony miała widok na krytą werandę, okalającą cały budynek, i na miejsce przed drzwiami jej mieszkania. Jeżeli przyjdzie w nocy, przyłapie go na gorącym uczynku. Do wpół do czwartej rano nie pojawił się, więc zasnęła. Kiedy ocknęła się rankiem, nie było żadnej paczki.
Читать дальше