– Kremowy tort? – spytał oszołomiony. – Traktujesz życie jak slapstickową komedię? Jak Trzy Ofermy?
– Częściowo.
– Więc życie to żart?
– Nie. Życie jest jednocześnie poważne i żartobliwe.
– Jak to może być?
– Jeżeli tego nie wiesz – powiedziała – to może ja tu powinnam zadawać pytania.
Wiele stron jej pamiętnika zostało wypełnionych obserwacjami na temat doktora Boone’a. O swym niezwykłym obrońcy nie pisała jednak nic. Zawiódł ją. Laura przywykła, że może na nim polegać, a heroiczne wysiłki, jakie dla niej podejmował, powodowały, że czuła się kimś wyjątkowym. W tym przekonaniu znajdowała oparcie po stracie ojca. Teraz było jej głupio na myśl, że kiedykolwiek liczyła na to, że przetrwać pozwoli jej pomoc kogoś innego niż ona sama. Dalej trzymała list, który pozostawił jej po śmierci ojca, ale już do niego nie zaglądała. I dzień po dniu wspomnienia o jej obrońcy coraz bardziej przybierały postać dziecinnych marzeń o Świętym Mikołaju, z których trzeba wyrosnąć.
* * *
W bożonarodzeniowe popołudnie powróciły do swego pokoju z prezentami, jakie dostały od organizacji charytatywnych i różnych dobroczyńców. Wieczór skończyły na wspólnym odśpiewaniu kolęd, a Laura i bliźniaczki były zdumione, kiedy Tammy dołączyła do nich. Śpiewała niskim, niewprawnym głosem.
Przez parę ostatnich tygodni prawie zaniechała obgryzania paznokci. Była niewiele bardziej kontaktowa niż poprzednio, ale wydawała się spokojniejsza, bardziej pogodzona sama ze sobą niż kiedykolwiek przedtem.
– Jeżeli nie będzie się koło niej pętał żaden napastujący ją perwers – powiedziała Thelma – to może stopniowo spłynie z niej tamten brud.
* * *
W piątek, 12 stycznia 1968 roku, były trzynaste urodziny Laury, ale nie miała nastroju do świętowania. Brakowało powodów do radości.
W poniedziałek została przeniesiona z McIlroya do Caswell Hall w Anaheim, położonego pięć mil dalej przytułku dla starszych dzieci.
Ruth i Thelma pomogły jej znieść dobytek na dół, do frontowego hallu. Laura nigdy nie wyobrażała sobie, jak smutno będzie jej opuszczać McIlroy.
– Przyjeżdżamy w maju – uspokajała ją Thelma. – Drugiego maja kończymy trzynastkę i wysuwamy stąd. Znowu będziemy razem.
Kiedy pracowniczka z Caswell pojawiła się wreszcie, Laurze trudno było się zmusić, aby pójść za nią. Ale poszła.
* * *
W Caswell Hall mieściło się dawniej liceum, którego poszczególne sale zostały zamienione na sypialnie, świetlice i biura dla wychowawców. W rezultacie atmosfera była tu sztywniejsza niż u McIlroya.
Caswell było również bardziej niebezpieczne niż McIlroy, ponieważ dzieciaki były starsze i wiele z nich miało już za sobą staż młodocianego przestępcy. Marihuana i prochy byty w częstym użyciu, a walki między chłopcami – a nawet między dziewczętami – nie były wyjątkiem. Tworzyły się grupki, tak jak u McIlroya, ale w Caswell niektóre z nich sterowały niebezpiecznie w kierunku gangów ulicznych. Kradzieże były na porządku dziennym.
W przeciągu paru tygodni Laura uświadomiła sobie, że życie jest możliwe do przetrwania na dwa sposoby: tak jak czyniła to ona, która niezbędne siły czerpała z wielkiej miłości, jaką niegdyś ją darzono, albo, jeżeli miłości się nie zaznało, czerpiąc z nienawiści, podejrzliwości i nędznej satysfakcji, jaką niesie zemsta. Ci niekochani szydzili z tych, którzy odczuwali głód uczuć, a zazdrościli tym, którzy byli zdolni je dawać.
W Caswell miała się stale na baczności, ale nigdy nie pozwoliła, aby strach nad nią zapanował. Chuligani budzili lęk, ale byli równocześnie tragikomiczni w swoim puszeniu się i rytuałach przemocy; czasem nawet zabawni. Nie miała tu nikogo, z kim mogłaby wspólnie bawić się czarnym humorem, jak z siostrami Ackerson, więc pozostawał jej tylko pamiętnik. Wypełniała go rozmowami ze sobą, odwracając się od zewnętrznego świata, a pochylając się nad stronami, zapisanymi wyraźnym pismem, oczekiwała chwili, w której bliźniaczki skończą trzynaście lat. Był to dla niej czas obfitujący w liczne odkrycia, czas, w którym rosło w niej zrozumienie slapstickowego, tragicznego świata, w jakim przyszło jej żyć.
W sobotę 30 marca czytała w swoim pokoju w Caswell, kiedy usłyszała, jak jedna z jej współkoleżanek – chuda dziewczynka o nazwisku Fran Wickert – w rozmowie prowadzonej na korytarzu wspomniała o pożarze, którego ofiarami były dzieci. Laura słuchała tego z roztargnieniem, póki nie padło słowo „McIlroy”.
Poczuła, jak przeszywa ją chłód, mrożąc serce i paraliżując dłonie. Rzuciła książkę i wybiegła pędem na korytarz, budząc u dziewcząt osłupienie.
– Kiedy? Kiedy był ten pożar?
– Wczoraj – odparła Fran.
– Ile z-zginęło?
– Niedużo, wydaje się, że dwójka dzieciaków, może jedno, ale obiło mi się o uszy, że ktoś tam spalił się żywcem. Czy to nie najokropniejsza rzecz o…
Napierając na Fran, Laura zapytała:
– Jak się nazywały?
– Hej, odczep się.
– Jak się nazywały?!
– Nie mam zielonego pojęcia. Jezu Chryste, co z tobą?
Laura nie pamiętała momentu, kiedy puściła Fran ani też w jaki sposób wybiegła z przytułku. Nagle stwierdziła, że jest na Katella Avenue, parę przecznic od Caswell. Katella była w tej dzielnicy ulicą handlową, z podjazdami dla samochodów, i na niektórych odcinkach nie miała chodnika, biegła więc skrajem drogi, zmierzając na wschód, a samochody z szumem mknęły z jej prawej strony. Od Caswell było pięć mil do McIlroya; nie znała całego dystansu, ale ufając instynktowi biegła, póki nie zmogło jej wyczerpanie. Potem szła, dopóki znów nie mogła zacząć biec.
Logicznie byłoby zwrócić się wprost do jednego z wychowawców Caswell i spytać go o nazwiska dzieci, które zginęły w pożarze w McIlroyft. Ale Laurę opętała myśl, że los bliźniaczek Ackerson zależy wyłącznie od tego, czy będzie gotowa przebyć całą, uciążliwą drogę do McIlroya. Gdyby zatelefonowała tam, na pewno dowiedziałaby się, że nie żyją, jeśli zaś złoży ofiarę w postaci pięciomilowego biegu, uratuje siostry Ackerson. Był to przesąd, niemniej uległa mu.
Zapadł zmierzch. Późnomarcowe niebo nabrało barwy zgaszonej czerwieni, z wolna przechodzącej w jaskrawą purpurę, a kiedy ujrzała wreszcie Dom McIlroya, brzegi postrzępionych chmur wydawały się powleczone ogniem. Z ulgą dostrzegła, że płomienie pożaru nie tknęły frontowej ściany domu.
Mimo potu spływającego po drżącym ciele i pulsującego bólu głowy nie zwolniła, gdy zobaczyła, że dom się ostał, i w tym samym tempie minęła ostatnią przecznicę. Na parterze, idąc korytarzem przeszła obok sześciorga dzieci, a potem minęła jeszcze trójkę na schodach. Niektóre z nich przywitały ją po imieniu, ale nie zatrzymała się, żeby zapytać je o pożar. Musiała to zobaczyć.
Na ostatniej kondygnacji schodów poczuła zapach, jaki zostawił ogień: gryzący, zalatujący smołą smród spalonych sprzętów i nieusuwalną, kwaśną woń dymu. Kiedy minęła drzwi u szczytu klatki schodowej, zauważyła, że na obu krańcach korytarza drugiego piętra pozostawiono otwarte okna. W środku ustawiono elektryczne wentylatory, aby wywiewały w obu kierunkach zasnute dymem powietrze.
Pokój sióstr Ackerson miał nowe, nie pomalowane jeszcze drzwi i framugi, ale ściana wokół nich była osmalona i pokryta czarnymi sadzami. Namalowany czyjąś ręką znak ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Jak i pozostałe drzwi u McIlroya, również i te były pozbawione zamka, nie zważając więc na ostrzeżenie pchnęła je mocno i przekroczyła próg. Zobaczyła to, czego się obawiała – obraz zniszczenia.
Читать дальше