Omiótł wzrokiem grupę swoich wojowników, zastanawiając się, czy jego twarz jest tak samo blada. Trzymali szable w dłoniach i spoglądali na niego, a ich oczy zdawały się wyrażać ślepą wiarę w jego dowództwo. Ufność, z jaką składali w jego ręce swój los, była spuścizną tych czasów, kiedy chełpił się i przechwalał swoją nieugiętością w boju — i teraz zadrżał na myśl o odpowiedzialności, jaką wziął na swoje barki. Wszyscy wiedzieli, że staną oko w oko ze śmiercią, bali się i w tym momencie najcięższej próby pokładali w nim nadzieję. Prawdopodobnie był teraz dla nich podporą i na myśl, jak jest niegodny, ogarnął go żal i poczucie winy.
— Jeśli wyjdziemy na spotkanie nieprzyjacielowi, zdoła nas oskrzydlić i przewrócić maszynę. Usłyszał siebie, jak przemawia stanowczym i pewnym głosem. — Musimy stworzyć linię obrony na obwodzie linii bezpieczeństwa i przyrzec sobie uroczyście, że żaden z Vadavaków się przez nią nie przedrze. Wiele jest rzeczy, które chciałbym powiedzieć. — Oczy Toller a przelotnie spotkały się z oczami Yantary i musiał stłumić pragnienie, by wyciągnąć rękę i dotknąć jej twarzy. — Lecz nie ma na to czasu. Najpierw musimy wykonać zadanie.
Obrócił się na pięcie i pobiegł na ukos, by odgrodzić przenośnik od Vadavaków. W chwilę potem reszta Kolcor-ronian zajęła pozycje po obydwu jego bokach w odstępach, które, jak przeczuwali instynktownie, będą w stanie ochraniać szablami. Vadavakowie znajdowali się teraz zaledwie sto jardów od nich i biegli szybko, a odgłos ich stóp śmigających wśród trawy dochodził wyraźnie do linii obrony. Przed nimi tańczyły czerwone punkciki światła.
Toller mocniej ścisnął szablę, gdy dostrzegł, że wrogowie zamiast zwykłych strojów dussarrańskich mają białe hełmy i zbroje. Te ostatnie zrobione były z błyszczącego materiału nie krępującego ruchów, mimo że pokrywał tułów i kończyny. Sine twarze wyzierające z hełmów nadawały atakującym wygląd armii trupów, niestrudzonych, bo już martwych.
Toller wzniósł szablę do cięcia i czekał.
— Błagam cię, Ukochany Stwórco. — Słowa Xa spływały z bezkresu nieba. — Nie zabijaj mnie.
Jeden z Vadavaków wysforował się naprzód, mianując się pierwszym przeciwnikiem Tollera, i sunął z dwiema czarnymi pałkami wystawionymi do przodu jak żądła. Obcy musiał być przyzwyczajony do atakowania jedynie potulnych i bezbronnych, gdyż rzucił się na Tollera odkrywając głowę i tułów. Toller ciął go w wąską szyję, obcy zwalił się na ziemię w fontannie tryskającej krwi, a jego głowę łączył z resztą ciała tylko wąski pasek tkanki. Pałki upadły u stóp Tollera.
Toller przydepnął karmazynowe światełka na ich końcówkach, a potem z rozpędu wpadł na dwóch następnych Vadavaków. Najwyraźniej los, jaki spotkał ich kompana, nie nauczył ich niczego, gdyż trzymali się blisko siebie z osłabiaczami w wyciągniętych dłoniach. Odciął im ręce poniżej ramion dwoma ukośnymi cięciami, przecinając białą zbroję, jakby była zrobiona z papieru. Obcy opadli na kolana, rozwierając usta w niemym okrzyku agonii i wryli się kikutami ramion w ziemię.
Toller już o nich zapomniał, gdyż przestali być przeciwnikami. Powiódł wzrokiem po linii obrony. Vadavakowie rzucali się do walki z nie słabnącym uporem i zaciętością, jednak Toller z radością spostrzegł, że nie położono trupem żadnego Kolcorronianina. Brak doświadczenia w operowaniu szablą rekompensowała niezwykła ostrość kling, tak wiec Vadavakowie padali jak muchy. Linia obrony zatraciła swą regularność, lecz wciąż pozostawała nienaruszona, a białą falę obcych intruzów znaczyły czerwone plamy.
„Czy to możliwe?” zastanawiał się Toller. „Czy mimo wszystko ujdziemy z życiem? Pozostało bardzo niewiele czasu, nim przenośnik wykona swe zadanie, a jeśli Vadava-kowie będą na tyle głupi, by nie zmienić taktyki…”
Kątem oka dostrzegł migoczącą białą plamkę obcego, który przedarł się przez linię obrony i ruszył pędem do prostokątnego przenośnika. Toller drgnął i popędził, by zagrodzić mu drogę mniej więcej w połowie kręgu bezpieczeństwa. Ślizgając się na trawie obcy zatrzymał się i zwrócił do Toller a, a mleczne kulki jego oczu zabłysły spod krawędzi hełmu. Jedną z pałek osłabiacza dzierżył tak, jak trzyma się miecz. Starał się dosięgnąć ręki Tollera zbrojnej w szablę.
Toller uporał się z nim ukośnym cięciem, pozbawiając osłabiacz świecącej końcówki. Obcy cisnął go na ziemię, przerzucił drugą pałkę do prawej ręki i, najwyraźniej bez cienia strachu, podjął pojedynek. Świadom, że znajduje się w zasięgu działania śmiercionośnych promieni przenośnika, Toller zdecydował się zakończyć sprawę szybko i zasypał przeciwnika gradem nieprzerwanych ciosów. Właśnie miał zadać decydujące pchnięcie, gdy usłyszał jakiś dźwięk tuż za swoimi plecami. Okręcił się na pięcie w samą porę, by ujrzeć innego Vadavaka, który pędził z osłabiaczem wymierzonym w jego brzuch. Toller starał się wywinąć jarzącej się złowróżbnie końcówce, lecz nie uniknął zetknięcia i poczuł nagły ból w piersi. Opadł na kolana próbując złapać oddech, a jego dwaj przeciwnicy przestali się spieszyć, najwyraźniej smakując tę chwilę triumfu, i przystąpili do niego z wzniesionymi w górę czarnymi pałkami.
Ostrzeżono Tollera, że powtórne zetkniecie z czerwonymi końcami znaczy śmierć. Było jasne, że Vadavakowie mają zamiar dopiąć celu, wymierzając Tollerowi wielokrotne pchnięcia. Lecz on ani myślał tak łatwo dać się zabić, nie teraz, gdy stawka była tak wielka. Pomimo pulsującego bólu uczynił desperacki wysiłek, by unieść szablę i zasłonić się przed opadającymi pałkami. Ożywił się czując, że ramię porusza się niemal ze zwykłą szybkością i wprawą.
Vadavakowie nagle zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, natarli na niego osłabiaczami, lecz szabla błyskawicznie zatoczyła łuk. W jednej chwili czarne pałki rozsypały się po ziemi, a Toller zerwał się na nogi. Jeden z obcych umknął na bezpieczną odległość, drugiego jednak przy-szpiliło ostrze szabli w momencie, gdy rzucał się do ucieczki. Toller wyciągnął szablę z drgającego spazmatycznie ciała i ruszył biegiem z powrotem, by dołączyć do towarzyszy. Przez kilka pierwszych kroków doskwierał mu ból w nogach, lecz zelżał szybko, z czego można było wnioskować, że dussarrańskie osłabiacze nie są skuteczną bronią przeciw rosłemu, zdrowemu człowiekowi.
Zdawało się, że to pomyślny omen, lecz kiedy Toller po raz wtóry ocenił toczące się zmagania, zauważył, że sytuacja zmieniła się na gorsze podczas jego krótkiego pojedynku. Któraś z kobiet leżała na ziemi otoczona przez Vada-vaków, którzy dźgali ją żarzącymi się osłabiaczami. Bojąc się, że nieruchoma sylwetka to Yantara, Toller dopadł napastników z zachrypłym okrzykiem wściekłości. Wraz ze Steenameertem, w przeciągu niewyobrażalnie krótkiego czasu, czasu czerwonych mgieł i wrzących jaskrawych cząsteczek, zmienili co najmniej pięciu wrogów w krwawą mięsną masę.
Kobietą na ziemi okazała się kapral Tradlo. Osłabiacz wepchnięto jej głęboko w gardło, jasne włosy opadały w strąkach pozlepianych krwią. Było jasne, że nie żyje. Odwróciwszy wzrok od tego widoku Toller spostrzegł, że pozostałe kobiety podzieliły się w pary i toczą zacięty pojedynek wręcz. Po lewej stronie Jerene i Mistekka ścierały się z czterema Vadavakami i wyglądało na to, że sobie z nimi poradzą. Po prawej Yantara i Arvand tonęły niemal w grupie obcych, którzy nacierali na nie z każdej strony.
Zadziwiony beztroską, z jaką obcy zaniedbywali swoje flanki, Toller skinął na Steenameerta i obaj rzucili się na skłębioną masę białych sylwetek. I znów uczynili straszliwą rzeź zadając okropne, głębokie rany, które albo powalały wrogów na miejscu, albo zmuszały ich do odwrotu, kończącego się śmiercią w kałuży krwi.
Читать дальше