— Stój! — krzyknął Erick, lecz 0’Flaherty zdążył już unieść nóż wysoko nad głowę. Był do tego stopnia rozwścieczony, że nawet gdyby usłyszał, pewnie i tak zadałby cios. Erick dostrzegł, jak poruszają się ścięgna ręki lana, a nóż drży i zaczyna opadać.
Program nanosystemowy powiadomił Ericka, że nawet wzmacniane mięśnie nie pozwolą mu doskoczyć na czas do 0’Flaherty’ego. Powziął błyskawiczną decyzję. Nad drugim knykciem lewej dłoni rozsunął się maleńki skrawek skóry i z implantu wystrzeliła, niewiele większa od żądła osy, igła z nanonicznym obwodem. Trafiła swą ofiarę w odsłoniętą szyję, wbijając się na głębokość sześciu milimetrów. Nóż rozszczepieniowy znajdował się już o dwadzieścia centymetrów bliżej szerokich pleców Desmonda. Żaledwie igła wniknęła pod skórę i wytraciła impet, pokryła się futerkiem mikroskopijnych fibryli, które rozpoczęły poszukiwania włókien nerwowych według ustalonego algorytmu, wijąc się w gęsto upakowanym plastrze komórek. Kiedy wreszcie zostały zlokalizowane zwoje nerwowe, ostre końce fibryli przebiły się przez cieniutkie osłonki otaczające poszczególne nerwy. Do tego czasu nóż przeleciał dwadzieścia cztery centymetry, łanowi OTlaherty’emu drgnęła mimowolnie prawa powieka, gdy poczuł ukłucie mikroskopijnego żądła. Wewnętrzny procesor igły przeanalizował elektrochemiczne reakcje zachodzące w nerwach, a następnie zaczął wysyłać własne sygnały. Neuronowy nanosystem natychmiast wyłowił obcy sygnał, lecz jego obwody nie były w stanie nic zdziałać, potrafiły jedynie wygaszać naturalne impulsy wychodzące z wnętrza mózgu.
Nóż pokonał w powietrzu trzydzieści osiem centymetrów, kiedy łan 0’Flaherty poczuł, jak przez jego ciało przepływa milion krzyżujących się strumyków ognia. Ostrze opadło następne cztery centymetry, lecz wtedy skurcze targnęły zalanymi powodzią impulsów mięśniami lana. Nerwy wręcz płonęły, w trakcie gdy diaboliczny sygnał nanonicznej igły inicjował totalny, nie kontrolowany przepływ energii wzdłuż każdego włókna, jednoczesną chemiczną detonację we wszystkich komórkach neuronowych.
0’Flaherty zacharczał z otwartymi szeroko ustami, tocząc przerażonym wzrokiem po barze z niemą prośbą o litość. Jego skóra poczerwieniała, jakby spiekła się nagle w skwarnym słońcu, a mięśnie zwiotczały. Runął jak długi. Nóż rozszczepieniowy podskakiwał przez chwilę na ziemi, wycinając płatki kamienia, ilekroć dotykał posadzki.
Bójki ustały.
Desmond Lafoe obrzucił Ericka spojrzeniem pełnym boleści i zdumienia.
— Co?…
— Chciał cię zabić — rzekł Erick cicho, opuszczając lewą rękę. Wszyscy w barze zdawali się wpatrywać w dłoń mordercy.
— Coś ty mu zrobił? — zapytał wstrząśnięty Harry Levine.
Erick wzruszył ramionami.
— Chrzanić to — prychnął Andre Duchamp. Krew płynęła mu z dziurki w nosie, oko szybko puchło. — Spadamy.
— Nie wolno wam tak odejść! — ryknął Hasan Rawand. — Zabiliście człowieka!
Duchamp pomógł wstać Lennonowi.
— W obronie własnej. Pieprzony angol próbował zabić członka mojej załogi.
— Zgadza się! — potwierdził gromko Desmond Lafoe. — Zginął podczas próby zabójstwa. — Skinął ręką na Ericka, pokazując drzwi.
— Zawołam gliny — warknął Rawand.
— A pewnie, wołaj sobie — parsknął Andre Duchamp. — To do ciebie pasuje, angolu. Przegrywasz, beczysz, a potem szukasz opieki prawa. — Spojrzał ostrzegawczo na zszokowanego barmana, po czym kiwnął głową na załogę i ruszył w stronę wyjścia. — Tylko o co nam poszło, Hasan? Odpowiedz sobie na to pytanie, bo żandarmi z pewnością ci je zadadzą.
Pomagając pobladłemu, kuśtykającemu Desmondowi, Erick wyszedł do skalnego tunelu, który łączył Catalinę z resztą korytarzy, wind i poczekalni pionowego miasta.
— Uciekasz, Duchamp, chcesz się przede mną schować! — dogonił ich grzmiący głos Hasana Rawanda. — I ty, morderco! Ale ten wszechświat nie jest taki duży. Zapamiętajcie to sobie!
* * *
W Cricklade nastała prawdziwa noc, ciemna i pełna cudownie błyszczących gwiazd na niebie, wkrótce jednak odeszła. Trwała niespełna osiem minut, zanim ziemię zalała czerwona poświata Duchessy, przy czym nawet w ciągu tych krótkich chwil mrok był ledwie szary. Pierścień zawieszonych na orbicie statków, które migotały chłodno na bezchmurnym północnym niebie, wyglądał wprost bajecznie. Po zjedzeniu pięciodaniowego obiadu Joshua wyszedł wraz z rodziną Kavanaghów na balkon, aby podziwiać słynny niebiański most. Louise miała na sobie kremową sukienkę z obcisłym stanikiem, która lśniła żywym błękitem w płynącym z góry kometarnym blasku. Ciągła uwaga, jaką skupiała na nim w czasie posiłku, wprawiała go wręcz w zakłopotanie — niewiele mniej dokuczająca od wrogiej postawy Wilłiama Elphinstone’a.
Czekał jednak z niecierpliwością na jutrzejszy dzień, kiedy miała go oprowadzić po majątku. Grant Kavanagh zapalił się do tego pomysłu, gdy tylko został mu przedstawiony. Bez konsultowania się z neuronowym nanosystemem Joshua nie był w stanie stwierdzić, kto właściwie poruszył ten temat przy obiadowym stole.
Rozległo się ciche pukanie i nim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi do sypialni. Czyżby nie przekręcił klucza?
Przewrócił się na łóżku, gdzie leżał zajęty oglądaniem na holoekranie wyjątkowo nieciekawych, pozbawionych ekspresji programów. Na Norfolku wszystko było w porządku, nikt się nie kłócił, nie włamywał, nie przeklinał. Nawet wiadomości dotyczyły wyłącznie spraw prowincjonalnych, z paroma krótkimi wzmiankami o statkach kosmicznych i zupełnym pominięciem polityki Konfederacji.
Do pokoju wślizgnęła się Marjorie Kavanagh. Pokazała mu z uśmiechem zapasowy klucz.
— Boisz się hałasów w ciemności, Joshua?
Mruknął coś z konsternacją i opadł na posłanie.
Po raz pierwszy spotkali się tuż przed obiadem, na oficjalnym przyjęciu w salonie. Gdyby to powiedzenie nie było już tak wyświechtane, rzekłby pewnie: „Louise nic mi nie mówiła, że ma starszą siostrę”. Marjorie, o wiele młodsza od męża, miała gęste kruczoczarne włosy i figurę, która pokazywała, ile jeszcze brakuje Louise. Na dobrą sprawę, powinien się domyślić, że arystokrata tak bogaty jak Grant Kavanagh musi mieć piękną i młodą żonę, zwłaszcza na planecie, gdzie liczy się pozycja społeczna. Jednakże Marjorie lubiła poflirtować, co nader bawiło jej męża, tym bardziej że rzucała swe dwuznaczne, kokieteryjne uwagi, lgnąc do jego boku. Joshua zachowywał powagę, ponieważ w przeciwieństwie do Granta wiedział, iż Marjorie nie żartuje.
Przystanęła teraz przy łóżku i spojrzała na niego z góry. Miała na sobie długą jedwabną podomkę w błękitnym kolorze, przewiązaną luźno w talii. Chociaż grube story na oknach nie dopuszczały do sypialni blasku Duchessy, to jednak wycięcie podomki pokazywało, że Marjorie nie ma na sobie żadnej bielizny.
— Ee… — zaczął.
— Nie śpisz? Coś ci chodzi po głowie… albo gdzie indziej?
— zapytała ironicznie, spoglądając znacząco na jego krocze.
— Moi przodkowie przeszli sporo zabiegów genetycznych.
Nie potrzebuję wiele snu.
— Ho, ho. Szczęściara ze mnie.
— Pani Kavanagh…
— Dałbyś wreszcie z tym spokój, Joshua. Nie pasuje ci rola niewiniątka. — Usiadła na skraju łóżka.
Dźwignął się na łokciach.
— No dobrze, ale co z Grantem?
Przejechała smukłymi palcami po włosach, które opadły na ramiona czarną kaskadą.
Читать дальше