Coulson opanował nerwy, przeszywając Ericka chłodnym, pełnym nienawiści wzrokiem.
— Trzydzieści tysięcy.
— Zgoda — odezwał się natychmiast Duchamp. Wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
Lance Coulson raz jeszcze rozejrzał się ukradkiem, po czym pchnął swój dysk w stronę kapitana.
— Merci, Lance. — Andre uśmiechał się szatańsko, odbierając datawizyjnie wektor lotu.
We czwórkę przyglądali się, jak pracownik kosmodromu odchodzi, a następnie parsknęli śmiechem. Erickowi gratulowano tak pomyślnego rozstrzygnięcia sprawy; Bev Lennon postawił mu nawet pół litra importowanego piwa liibeck.
— Aleś mi napędził strachu! — stwierdził chudy spec od silników, stawiając kufle na stoliku.
Erick skosztował lodowatego piwa.
— Sam sobie napędziłem strachu.
Wszystko szło w dobrym kierunku, został zaakceptowany, a ostatnie obiekcje (wiedział, że niektórzy jeszcze się ich nie pozbyli) szybko znikały, odchodziły w zapomnienie. Stawał się jednym z nich.
Przez następne dziesięć minut Erick rozmawiał o błahostkach z Bevem i Desmondem, dwumetrowym osiłkiem o niedźwiedziej posturze, odpowiedzialnym na statku za węzły modelujące. Andre w tym czasie siedział z kamienną miną, sprawdzając kupiony wektor.
— Nie przewiduję żadnych trudności — oświadczył w końcu kapitan. — Jeśli wyskoczymy z orbity Sacramento, do spotkania może dojść w dowolnej chwili w ciągu najbliższych sześciu dni.
Myślę, że najlepiej za pięćdziesiąt pięć godzin… — Umilkł raptownie.
Erick odwrócił się w stronę, gdzie patrzył Duchamp. Do Cataliny weszło czterech ludzi w jednoczęściowych miedzianych kombinezonach pokładowych.
Hasan Rawand dostrzegł Ąndre Duchampa, kiedy zamierzał zająć miejsce za barkiem. Pociągnął za rękaw Shane’a Brandesa, speca od napędów termojądrowych, i wskazał palcem dowódcę „Villeneuve’s Revenge”. Ów gest spostrzegli trzej pozostali członkowie załogi „Dechala”: łan OTlaherty, Harry Levine oraz Stafford Charlton. Obrócili głowy.
Obie załogi wpatrywały się w siebie z nie ukrywaną wrogością.
Hasan Rawand podszedł do stolika w przyokiennej wnęce, tuż za nim jego przyjaciele.
— Andre — zagadnął z udawaną grzecznością. — Jakże miło cię spotkać. Ufam, żeś przywiózł moją dolę. Osiemset tysięcy, o ile pamiętam. Nie licząc odsetek. A przecież upłynęło osiemnaście miesięcy.
Andre Duchamp wbijał wzrok w dal, trzymając w dłoniach kufel piwa.
— Nie jestem ci nic winien — rzekł chłodno.
— A ja myślę, że jednak jesteś. Cofnijmy się pamięcią: przewoziłeś inicjatory plutonowe z Sab Biyar do układu Isolo. Otóż „Dechal” czekał na ciebie, Andre, trzydzieści dwie godziny w obłoku Oorta. Trzydzieści dwie godziny w trybie niewykrywalności: mroźne powietrze i zimne żarcie, szczanie do przeciekających rur, a tobie nie wolno nawet włączyć odtwarzacza MF, żeby statki Floty nie wykryły emisji elektronowej. Mówię ci, Andre, to nic przyjemnego. Od wycieczki do kolonii karnej w jednorazowej kapsule dzielił nas tylko jeden krok. Trzydzieści dwie godziny czekaliśmy w smrodzie i po ciemku, żebyś się pokazał i zostawił nam inicjatory. To myśmy mieli ponieść ryzyko i odwalić za ciebie całą brudną robotę. A co nam powiedziano po powrocie na Sab Biyar?
Duchamp przesunął wzrok po twarzach swej załogi z drwiącym uśmiechem.
— Niby co takiego, angolu?
— Poleciałeś na Nuristan i sprzedałeś inicjatory przedsiębiorcy rządowemu, galicyjska świnio! A ja musiałem tłumaczyć się na Isolo przed Frontem Wyzwoleńczym, dlaczego nie dostaną zamówionych bomb, przez co braknie im siły ognia do poparcia żądań, a całą tę ich pieprzoną rewolucję diabli wezmą.
— Mogę rzucić okiem na kontrakt? — spytał Duchamp ironicznie.
Hasan Rawand spiorunował go wzrokiem, zaciskając usta ze złości.
— Chcę forsę, to wszystko. Dasz milion i będziemy kwita.
— A idźże do diabła, ty fałszywa gadzino! Andre Duchamp nie ma żadnych długów. — Wstał i spróbował się przecisnąć obok dowódcy „Dechala”.
Erick Thakrar obawiał się w duchu, że tak właśnie potoczą się wypadki. Hasan Rawand, rzecz jasna, pchnął Duchampa z powrotem do stolika. Starszy kapitan uderzył o krzesło zgięciem nogi z taką siłą, że omal się nie przewrócił. Prędko jednak odzyskał równowagę i rzucił się z pięściami na Hasana.
Gdy Desmond Lafoe wstał od stołu, łan 0’Flaherty aż westchnął ze strachu, omiatając wzrokiem zwalistą postać olbrzyma.
Sięgnęły ku niemu muskularne ręce i nagle został poderwany w powietrze. Kopnął wściekle w goleń Desmonda, lecz ten tylko warknął, po czym cisnął swą ofiarę na drugi koniec baru. O’Flaherty grzmotnął z hałasem o aluminiowy stolik, łamiąc ramieniem blat i roztrącając plecami dwa krzesła.
Erick poczuł, jak czyjeś palce zaciskają mu się pod szyją na kombinezonie. Shane Brandes, łysy czterdziestoletni mężczyzna z małymi złotymi kolczykami w uszach, wywlekał go z wnęki, uśmiechając się z paskudną satysfakcją. Programy walki wręcz neuronowego nanosystemu Ericka przełączyły się w tryb nadrzędności. Instynktowne procesy myślowe zostały uporządkowane według logicznych wzorców, a ruchy dopasowały się do zamysłów z łatwością, której mógłby mu pozazdrościć mistrz kungfu. Do pracy przystąpiły mięśnie wzmocnione nanonicznymi sunlementami.
Początkowo Shane Brandes był zaskoczony, że bez większego trudu udaje mu się wyciągnąć z wnęki przeciwnika. Zadowolenie ustąpiło wszakże obawie, gdyż Erick wciąż szedł na niego. Shane musiał odstąpić o krok, aby zachować równowagę; teraz jego własny nanosystem przejął kontrolę nad pozycją ciała. Wycelował pięścią w twarz Ericka, lecz w głowie rozbrzmiało mu nanoniczne ostrzeżenie, przeciwnik bowiem zastawił się przedramieniem z niebywałą szybkością. Cios więc został zablokowany, a ręka odbita boleśnie w bok. Wymierzy! stopą uderzenie w krocze Ericka… i niemalże pękło mu kolano, zatrzymane blokującym kopnięciem.
Runął na bok, wpadając na splecionych w walce Lennona i Levine’a.
Erick trzasnął łokciem w żebra Shane’a, aż rozległ się rozpaczliwy jęk i chrupot pękającej kości.
Program walki wręcz zalecał maksymalną szybkość, błyskawiczne unieszkodliwienie przeciwnika. Neuronowy nanosystem analizował zachowanie Shane’a, który się wykręcił, chwycił za żebra i zaczął pochylać głowę. Jej ruch był przedstawiany z dwusekundowym wyprzedzeniem, system przeliczał punkty przecięcia. W myślach Ericka zmaterializowała się lista, z której wybrał cios mający spowodować tymczasowe obezwładnienie przeciwnika. Machnął nogą, celując butem w skrawek wolnej przestrzeni.
Znalazła się w niej głowa Shane’a.
Podprogram oceny zagrożenia nadał status nadrzędności receptorom zmysłów zewnętrznych. Andre Duchamp i Hasan Rawand wciąż się bili przy wnękowym stoliku, lecz w tak ciasnym pomieszczeniu nie mogli sobie zrobić wielkiej krzywdy.
Harry Levine ściskał ramieniem szyję Beva Lennona. Obaj leżeli na ziemi wśród poprzewracanych krzeseł, tarzając się jak teatralni zapaśnicy. Bev Lennon uderzał wściekle łokciem w brzuch Levine’a, jakby chciał mu przytwierdzić pępek do kręgosłupa.
Stafford Charlton miał bez wątpienia wzmacnianą muskulaturę. Stał przed Desmondem Lafoe, okładając wielkoluda pięściami z zaprogramowaną efektywnością. Desmond zgiął się w pół z bólu: prawa ręka wisiała mu bezwładnie ze strzaskanego ramienia, z rozbitego nosa ciekła krew.
Wtem łan 0’Flaherty podniósł się za nim z twarzą wykrzywioną zwierzęcą wściekłością i kieszonkowym nożem rozszczepieniowym w ręku. Żółty błysk załączanego ostrza oślepił na moment Ericka, którego udoskonalone siatkówki nastawione były akurat na najwyższą czułość. Podprogram oceny zagrożenia uaktywnił obronny implant nanoniczny w jego lewej dłoni. Erick ujrzał przed oczami delikatne, niebieskie linie siatki celowniczej. Prostokątny wycinek zabłysnął czerwienią i owinął się wokół ciała lana O’Flaherty’ego, adaptując się do jego ruchów niczym elastyczna pajęczyna.
Читать дальше