Przesunęła wzrok nad szarymi wodami rzeki w stronę nieprzerwanej ściany lasu i zmełła w ustach przekleństwo. Lubiła tych komandosów, trudy ostatnich czterech dni zacieśniły więzy między dwiema grupami. Bywały takie chwile, kiedy ESA wydawała się zbyt obłudna i podstępna, nawet jak na agencję wywiadowczą.
— Tak, szefie. Zrozumiałam.
— Cieszę się. A teraz zapamiętaj: po zejściu na ląd będziecie wszystkich traktować jako nieprzyjaciół i unikać kontaktów z grupami osadników. Solanki jest przeświadczony, że edeniści ulegli znaczącej przewadze liczebnej wroga. Jenny, nie daj się ponieść uprzedzeniom, agenci służb wywiadowczych edenistów są naprawdę dobrzy w swoim fachu.
— Tak, sir. — Przerwała połączenie i ruszyła do małej kabiny, która przylegała z tyłu do sterówki. Nad rufową częścią łodzi rozpostarto na tyczkach płachtę z impregnowanego brezentu, aby osłonić konie. Słyszała ich ciche parskanie. Były zniecierpliwione i nerwowe po tak długim uwięzieniu w ciasnej zagródce. Murphy Hewlett dbał o ich wygody, lecz chętnie już puściłby je luzem na brzegu.
Tak samo ci, co musieli łopatami wyrzucać za burtę ich odchody.
Porucznik schronił się pod brezentową płachtą, rozpiąwszy do pasa czarną bluzę mundurową, pod którą widniała ciemnozielona koszulka. Zaczęła mu opowiadać o zmianie planów.
— Chcą, żebyśmy zeszli na ląd? — zapytał. Był czterdziestodwuletnim weteranem kilkunastu kampanii wojennych, zarówno w przestrzeni kosmicznej, jak i na planetach.
— Zgadza się. Podobno osadnicy tłumnie porzucają wioski.
Schwytanie jednego z nich nie powinno być trudne.
— Tak, chyba masz rację. — Potrząsnął głową. — Ale nie podoba mi się to, że jesteśmy już poza linią frontu.
— Nie pytałam szefa, jak przedstawia się sytuacja w Durringham, lecz coś mi się zdaje, że cała ta planeta jest już za linią frontu.
Murphy Hewlett pokiwał ponuro głową.
— Tu się szykuje coś naprawdę złego. Wiesz, z czasem człowiek wyczuwa takie rzeczy, walka wyostrza zmysły. Zawsze przeczuwam kłopoty i my je będziemy mieli.
Jenny zastanawiała się z poczuciem winy, czy porucznik odgadł, o czym ją jeszcze powiadomił Ralph Hiltch.
— Każę Deanowi poszukać dogodnego miejsca do przycumowania łodzi.
Zanim jednak doszła do sterówki, dał się słyszeć donośny okrzyk Deana Polana.
— Statek z naprzeciwka!
Podeszli do nadburcia i wbili wzrok w dal, szarą i mglistą w mżawce. Kadłub statku z wolna nabierał ostrości, a oni patrzyli na niego w bezgranicznym zdumieniu.
Obok przepływał bowiem kołowiec jakby żywcem wzięty z dziewiętnastowiecznej Missisipi. Właśnie tego typu jednostki zainspirowały konstruktorów pokaźnej gromady statków kołowych na Lalonde. Jednakże „Swithland”, jak i jego pobratymcy, był tylko przykładem nieudolnego, prymitywnego naśladownictwa, które czerpało bezmyślnie z dawnych wzorów, zamiast pójść w stronę artystycznego rzemiosła — gdy tymczasem owa grandę damę mogłaby z powodzeniem uchodzić za oryginał. Błyszczała biała farba, z czarnych żelaznych kominów buchały kłęby gęstego, smolistego dymu, tłoki syczały i klekotały, napędzając ogromne koła łopatkowe. Na pokładach stali szczęśliwi ludzie: przystojni mężczyźni nosili szare marynarki, białe koszule i wąskie koronkowe krawaty, eleganckie damy w długich sukniach z falbankami obracały od niechcenia parasolki na ramionach. Między nimi uganiały się wesoło dzieci, chłopcy w marynarskich mundurkach i dziewczynki ze wstążkami w rozsypanych włosach.
— To jakiś sen — szepnęła Jenny do siebie. — Ja śnię na jawie.
Dostojni pasażerowie machali do nich przyjaźnie rękami. Nad wodą niosły się wyraźne odgłosy śmiechów i beztroskich zabaw.
Oto powracała mityczna złota epoka, aby wlać w ich serca nadzieję na spokojne czasy i życie na nieskażonej ziemi. Kołowiec zabierał wszystkich ludzi dobrej woli z powrotem w strony, gdzie doczesne zmartwienia są już nieistotne.
Pasażerowie „Isakore” poczuli w sercu wielką tęsknotę, chęć skoczenia do rzeki i przepłynięcia na drugą stronę otchłani. Otóż to, otchłani — dzielącej ich od krainy śpiewu, wina i wiekuistej szczęśliwości, która czekała tuż za obrzeżem okrutnego świata.
— Stój — odezwał się Murphy Hewlett.
Euforia Jenny prysła niczym rozbity kryształ pod wpływem twardego głosu porucznika, który zaciskał boleśnie palce na jej dłoni. Zauważyła, że jest podekscytowana, sprężona, gotowa przeskoczyć burtę kutra.
— Co to? — zapytała. Gdzieś w głębi duszy opłakiwała straconą okazję, wykluczenie z podróży ku lepszej przyszłości. Już nigdy się nie dowie, co tam na nią czekało…
— Nie widzisz? — rzekł. — To oni, kimkolwiek są. Rosną w siłę. Nie przejmują się tym, że mamy ich jak na dłoni. Już się nas nie boją.
Kolorowy, jakże rzeczywisty miraż odpływał w królewskiej chwale w dół rzeki; strzępy radosnych nawoływań, niczym poranna mgła, czas jakiś unosiły się nad brunatną wodą. Jenny Harris długą chwilę stała przy nadburciu ze wzrokiem skierowanym na zachód.
* * *
Na plantacji cały czas coś się działo. Ponad dwustu ludzi pracowało między rządkami, umieszczając kubełki pod kielichami płaczących róż. Było wczesne przedpołudnie. Na niebie świecił Diuk, a Duchessa dopiero co zaszła, malując zachodni horyzont bladoró — żowymi smugami. Oba słońca pozbawiły skwarne powietrze ostatnich resztek wilgoci. Większość mężczyzn i kobiet zajętych wysokimi różami nosiła lekkie ubrania. Młodsze dzieci wypełniały ochoczo drobne polecenia, donosiły brygadom stosy kubełków lub nalewały z dzbanków zimny sok owocowy.
Upał dawał się we znaki również Joshui, chociaż siedział bezczynnie w bordowym podkoszulku i czarnych dżinsowych szortach, patrząc z grzbietu wierzchowca na uwijających się robotników. Białe tekturowe kubełki, które zawieszano z największą ostrożnością, miały stożkowaty kształt, a wewnętrzną powierzchnię błyszczącą po nawoskowaniu. Szerokie u wylotu na trzydzieści centymetrów, zwężały się do zaklejonego czubka. Zamocowane z boku sztywne pałąki pozwalały dowiązać je do treliaży pod kwiatami płaczących róż, każdy nosił więc u pasa pęk drucików. Umocowanie jednego kubełka nie trwało zwykle dłużej niż pół minuty.
— Na każdy kwiat przypada jeden kubełek? — zapytał.
Louise siedziała opodal na koniu, ubrana w bryczesy i prostą białą bluzeczkę, z włosami przewiązanymi z tyłu pojedynczą wstążką. Zdziwiła się, kiedy przyjął propozycję zwiedzenia posiadłości konno zamiast powozem. Gdzie kapitan statku kosmicznego mógł się nauczyć jazdy konnej? A że umiał, to nie ulegało wątpliwości.
Choć nie tak dobrze jak ona, co przyprawiało ją o rozkoszny dreszczyk, ponieważ była w czymś lepsza od mężczyzny. I to od Joshuy.
— Tak — odparła. — Jak inaczej mógłbyś to zrobić?
Joshua powiódł zdziwionym spojrzeniem po stosach kubełków ułożonych na początku każdego rządka.
— Nie wiem. Cholera, są ich chyba miliony.
Louise zdążyła przywyknąć do jego wypowiadanych lekkim tonem przekleństw. Zrazu wprawiały ją w konsternację, lecz przecież ludzie z gwiazd hołdowali nieco innym zwyczajom. W jego ustach brzmiały nie tyle wulgarnie, ile egzotycznie. Najdziwniejsza w tym wszystkim była zdolność Joshuy do nagłej metamorfozy: raz był sobą, a już za moment przestrzegał ściśle konwenansów.
— W samym tylko Cricklade znajdziesz dwieście gajów — powiedziała. — Dlatego tak wielu ludzi pracuje przy kubełkach.
Читать дальше