Muszą być zawieszone w ciągu tygodnia poprzedzającego letnie przesilenie, kiedy róże kwitną. I chociaż zgłaszają się wszyscy zdolni do pracy ludzie w hrabstwie, ledwo ich starcza, aby zdążyć na czas. Ten zespół, który tu widzisz, potrzebuje prawie całego dnia, żeby skończyć plantację.
Joshua obserwował uważnie robotników, pochylony w siodle.
Ich praca wydawała się niezwykle prozaiczna, a mimo to nie szczędzili sił, sprawiając wrażenie pochłoniętych swą misją. Grant Kavanagh opowiadał, iż wielu z nich pracuje przez pół nocy Duchessy, inaczej z pewnością by nie zdążyli.
— Zaczynam rozumieć, skąd się bierze tak wysoka cena „Norfolskich Łez”. Nie chodzi tylko o to, że trunek jest unikatowy, prawda?
— Prawda. — Szarpnęła za cugle i ruszyła wzdłuż rzędów w stronę furty w murze. Brygadzista dotknął szerokiego ronda kapelusza, kiedy go mijali. Louise obdarzyła go zdawkowym uśmiechem.
Po opuszczeniu plantacji jechali strzemię w strzemię. Krąg cedrów otaczający dwór Cricklade był słabo widoczny z odległości dwóch mil i zza falistych wzniesień.
— Dokąd teraz? — Wokół rozciągały się pastwiska, owce zbierały się pod samotnymi drzewami w nadziei na znalezienie cienia.
Łąki upstrzone były białymi kwiatkami. Gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie coś kwitło: drzewa, krzewy, rośliny łąkowe.
— Pomyślałam sobie, że miło będzie w Lesie Wardley. Zobaczysz dziki skrawek naszej planety. — Louise wskazała na odległą o milę długą linię ciemnozielonych drzew. Jechali niewielką dolinką. — Często tędy spaceruję z Genevieve. Tam jest naprawdę pięknie. — Spuściła wzrok. Bo czyjego interesowały polany pełne wielobarwnych kwiatów i aromatycznych zapachów?
— Brzmi nieźle. Mam już dość tego słońca. Nie wiem, jak ty wytrzymujesz ten upał.
— Nawet go nie zauważam.
Dał koniowi ostrogę i ruszył kłusem. Louise prześcignęła go bez trudu, potrafiła wczuć się instynktownie w rytm wierzchowca. Galopując wśród pagórków, rozpędzali na boki ospałe owce; śmiech Louise rozchodził się daleko w nieruchomym powietrzu.
Oczywiście, dopadła pierwsza do skraju lasu, gdzie zaczekała z wesołą miną, póki nie dojechał zadyszany Joshua.
— Poszło ci całkiem dobrze — pochwaliła. — Masz zadatki na przyzwoitego jeźdźca, brak ci tylko praktyki. — Przerzuciła nogę przez siodło i zeskoczyła na ziemię.
— W Tranquillity też są ujeżdżalnie — rzekł, zsiadając. — Tam się właśnie nauczyłem, choć rzadko je odwiedzam.
W niewielkim oddaleniu od leśnej gęstwiny rósł potężny mithorn, okryty na gałązkach ciemnoczerwonymi kwiatuszkami. Louise obwiązała lejce wokół najniższej gałęzi i zagłębiła się w las jedną ze znanych sobie zwierzęcych ścieżek.
— Słyszałam o Tranquillity. Tam właśnie mieszka Lord Ruin, Ione Saldana. Ostatnio pokazywali ją w wiadomościach; ależ ona jest piękna. Chciałam obciąć włosy, żeby były tak samo krótkie, ale matka zabroniła. Znasz ją?
— Kłopot w tym, że jeśli faktycznie znasz kogoś sławnego, nikt ci nie chce uwierzyć.
Odwróciła się gwałtownie z oczami wyrażającymi zdumienie.
— Ty ją naprawdę znasz!
— Owszem. Poznałem ją, zanim odziedziczyła tytuł. Razem dorastaliśmy.
— Jaka ona jest? Powiedz.
Ujrzał w wyobraźni nagie, błyszczące od potu ciało Ione, kiedy ją pieprzył, a ona jęczała pochylona nad stołem.
— Milutka — odparł.
Polana, dokąd go przyprowadziła, leżała na dnie doliny. Płynąca środkiem rzeczka łączyła pięć jeziorek otoczonych głazami.
Na sięgających kolan łodygach ścieliły się pod nogami dzwonkowate kwiaty, żółte i fioletowe, roztaczając zapach przywodzący na myśl kwiecie pomarańczy. Nad brzegiem strumienia poniżej jeziorek strzelały na pięćdziesiąt jardów w górę drzewa monarsze.
Lekki wietrzyk kołysał długimi, wiotkimi gałęziami i liśćmi podobnymi do paproci. Wśród górnych konarów przemykały bure ptaki — niezbyt urocze odpowiedniki nietoperza o długich, mocnych przednich kończynach, którymi zwykły wygrzebywać jamy w ziemi. Nad dwoma kamieniami kotłowały się dzikie odmiany płaczących róż; butwiejące gałęzie porastało teraz nowe życie, świeże odrosty w kształcie półkolistych krzewów. Kwiaty były pogniecione, zdeformowane w walce o światło.
— Miałaś rację — stwierdził Joshua. — Tutaj jest pięknie.
— Dziękuję. Latem często kąpię się tutaj z Genevieve.
Jego twarz się rozjaśniła.
— Naprawdę?
— To jedyny zakątek na świecie, który należy wyłącznie do nas. Nawet haksy tu nie zaglądają.
— Co to są haksy? Chyba gdzieś już słyszałem to słowo.
— Ojciec nazywa tak odpowiedniki wilków. Są duże i niebezpieczne, mogą napaść nawet na człowieka. Farmerzy polują na nie zimą, głównie dla rozrywki. W Cricklade zostały już wytępione.
— Czy myśliwi wkładają czerwone kurtki i polują konno ze sforą ogarów?
— Tak. Skąd wiesz?
— Zgadłem.
— Pewnie w czasie swoich podróży miałeś do czynienia z prawdziwymi potworami. Widziałam na holoekranie zdjęcia Tyrataków. Są straszni. Przez tydzień nie mogłam zasnąć.
— O tak, Tyratakowie wyglądają dość groźnie, ale spotkałem kilka par lęgowych. Sami mają o sobie całkiem odmienne zdanie.
W ich oczach to my jesteśmy barbarzyńską obcą rasą. Zależy, z jakiej perspektywy na to patrzysz.
Louise spłonęła rumieńcem i odwróciła się z pochyloną głową.
— Przepraszam. Teraz sądzisz, że jestem straszną prowincjuszką.
— Nie. Po prostu nie przywykłaś do ksenobiontów, to wszystko. — Stojąc za dziewczyną, położył dłonie na jej ramionach. — Chciałbym cię kiedyś stąd zabrać, pokazać ci resztę Konfederacji.
Są w niej naprawdę malownicze zakątki. I chciałbym, żebyś odwiedziła Tranquillity. — Rozejrzał się w zamyśleniu po polanie.
— To miejsce trochę podobne do tego, tylko o wiele, wiele większe. Myślę, że bardzo by ci się spodobało.
Louise wolałaby wyzwolić się z jego uścisku, mężczyźni po prostu nie powinni poczynać sobie tak swobodnie. Joshua miał jednak zupełnie inne zwyczaje, ponadto delikatnie masował jej ramiona, a to było przyjemne.
— Tak bym chciała gdzieś polecieć statkiem kosmicznym.
— Kiedyś na pewno polecisz. Gdy Cricklade przejdzie w twoje ręce, będziesz miała wszystko, czego dusza zapragnie. — Joshua cieszył się bliskością Louise. Świadomość, że nigdy, przenigdy nie będzie mógł jej posiąść, naiwność dziewczyny oraz jej zmysłowe ciało łączyły się razem w potężny afrodyzjak.
— Nigdy o tym nie myślałam — ucieszyła się. — Mogę wyczarterować „Lady Makbet”? Rany, to przecież jeszcze całe wieki.
Nie chcę, żeby ojciec umarł, cóż za okropna myśl! Czy za pięćdziesiąt lat nadal będziesz odwiedzał Norfolk?
— Oczywiście. Dwie rzeczy mnie tu teraz trzymają. Interesy… i ty.
— Ja? — pisnęła z przestrachem.
Wtedy obrócił ją i pocałował.
— Joshua!
Położył dwa palce na jej usta.
— Żadnych słów, tylko my. Zawsze my.
Louise stała zdrętwiała z przerażenia, kiedy rozpinał guziki bluzki. Burza niezwykłych uczuć szalała w jej duszy. Powinnam uciekać. Powinnam go powstrzymać.
Promienie słońca padły na jej odsłonięte plecy i ramiona, łaskocząc przyjemnie. Joshua patrzył na nią niesamowitym, łakomym wzrokiem, ale też z pewnym lękiem.
— Joshua — szepnęła trochę zdenerwowana, a trochę rozbawiona. Mimowolnie wyprostowała ramiona.
Читать дальше