W głębi duszy Erick żałował staruszka. Ci, którzy chcieli spróbować handlu międzyplanetarnego, pakowali się w niewdzięczny, paskudny interes, oplatany gęstą pajęczyną monopoli i potężnych karteli, które traktowały z wrogością niezależnych przewoźników.
Statki takie jak „Villeneuve’s Revenge” zmuszały poważne floty handlowe do obniżania cen, co zmniejszało ich wpływy. W odwecie przedsiębiorstwa zrzeszały się w półlegalne syndykaty, próbując wykluczyć z gry pojedyncze jednostki.
Duchamp był świetnym kapitanem, lecz brakowało mu żyłki handlowej. Miał jednak lojalną załogę, która — co Erick wywnioskował z opowieści o minionych wyprawach — rzadko wyrażała zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zarabiali pieniądze. Gdyby tylko chciał, zaaresztowałby wszystkich już po tygodniu, odkąd wstąpił na pokład: rozmowy nagrane w neuronowym nanosystemie posłużyłyby w sądzie jako wystarczający dowód winy. On wszakże polował na grubego zwierza, nie na zdezelowany statek i jego przegraną załogę. „Villeneuve’s Revenge” dawał mu wgląd w całą sferę nielegalnych operacji. I wyglądało na to, że gra rozpocznie się na Tehamie.
Po wprowadzeniu statku do doku na kosmodromie usytuowanym na nieobrotowej osi planetoidy czterej członkowie załogi „Villeneuve’s Revenge” zeszli do baru Catalina w Los Olivos — pierwszej wydrążonej pieczarze o cylindrycznym wnętrzu, mającej dziewięć kilometrów głębokości i pięć szerokości. Catalina była jednym z lokali odwiedzanych przez personel kosmodromu, z aluminiowymi stolikami i podwyższeniem dla muzyków. O godzinie trzeciej po południu czasu miejscowego lokal świecił pustkami.
Bar mieścił się w pionowej ścianie — w mniejszej grocie, jakich tysiące tworzyły powiązaną wewnętrznie sieć jaskiniowego miasta, rozpościerając naokoło ogromnej pieczary wstęgę szklanych okien i tonących w zieleni balkonów. Podobnie jak w habitatach edenistów, tak i tutaj nikt nie mieszkał na samym dnie pieczary, gdzie powstał park miejski i ciągnęły się pola uprawne.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły.
Erick Thakrar siedział przy stoliku we wnęce niedaleko okna balkonowego, a towarzyszyli mu dwaj koledzy z załogi, Bev Lennon i Desmond Lafoe, oraz ich kapitan Andre Duchamp. Catalina znajdowała się na jednym z najwyższych poziomów miasta, dzięki czemu mogli się cieszyć grawitacją wynoszącą trzy czwarte standardowej i doskonałym widokiem na pieczarę. Ericka nie zachwycało to, co widział. Środkiem z góry na dół biegła konstrukcja kratowa o średnicy stu metrów, wypełniona głównie grubymi, czarnymi rurami systemu irygacji i zraszania. Co dwieście pięćdziesiąt metrów owijały się wokół niej pierścienie tub słonecznych, rażące białobłękitnym światłem, któremu daleko było do ciepłego lśnienia osiowych tub świetlnych w habitatach edenistów, o czym dobitnie świadczyły rosnące daleko w dole rośliny. Trawa na dnie pieczary była zżółknięta, rachitycznym drzewom i krzewom brakowało liści. Nawet uprawy sprawiały wrażenie zaniedbanych (dlatego właśnie importowane delikatesy były tak popularne we wszystkich osiedlach asteroidalnych). Wyglądało to tak, jakby w tropikalnym klimacie niespodziewanie zawitała jesień.
Ogólnie rzecz biorąc, pieczara była zatłoczona i chaotycznie rozplanowana — mizerna kopia doskonałości technobiotycznego habitatu. Erick z nostalgią wspominał dni spędzone w Tranquillity.
— Dobra, idzie — szepnął Duchamp. — Bądźcie mili dla tego angola, bez niego nic nie zdziałamy. — Kapitan pochodził z Carcassonne i był zagorzałym francuskim nacjonalistą, który obwiniał angielskich potomków w Konfederacji dosłownie za wszystko, począwszy od uszkodzonych włókien światłowodowych w komputerze pokładowym statku, a skończywszy na bieżących kłopotach finansowych. Choć miał sześćdziesiąt pięć lat, modyfikacje w kodzie genetycznym pozwoliły mu utrzymać szczupłą sylwetkę, wyróżniającą osoby przystosowane do warunków nieważkości, jak też nadały jego twarzy doskonale okrągły zarys. Kiedy Andre Duchamp śmiał się, siłą rzeczy na wszystkich ustach pojawiał się uśmiech; oddziaływał emocjonalnie na otoczenie niczym malowany klaun w cyrku.
Teraz obdarzył swym najbardziej uprzejmym uśmiechem mężczyznę, który sunął ostrożnie w stronę ich stolika.
Lance Coulson, dobiegający sześćdziesiątki starszy kontroler ruchu lotniczego w Biurze Astronautyki Cywilnej, nie miał odpowiednich znajomości, aby ubiegać się o kierownicze stanowisko. A to oznaczało, że ugrzązł na dobre, zapewne do samej emerytury, w międzyukładowym centrum łączności, przez co czuł się dotknięty i chętnie udzielał rozmaitych informacji ludziom pokroju Duchampa — za odpowiednią gratyfikacją.
Usiadł przy stoliku i obrzucił Ericka podejrzliwym spojrzeniem.
— My się chyba nie znamy.
Erick zaczął wgrywać do komórki pamięciowej nanosystemu wzbogacone implantami sensorium, uruchamiając jednocześnie wyszukiwarkę plikową. Obraz: otyły mężczyzna o cerze czerwonobrązowej od blasku tub słonecznych komory; szara marynarka z uciskającym szyję okrągłym kołnierzykiem; jasnobrązowe włosy podbarwione jakąś biochemiczną kuracją cebulkową. Dźwięk: trochę syczący oddech, przyspieszone tętno. Zapach: kwaśna woń ludzkiego potu, którego kropelki błyszczały na wysokim czole i wierzchu pulchnych dłoni.
Lance Coulson wyglądał na spiętego. Człowiek słabego charakteru, zdegenerowany przez towarzystwo, w którym się obracał.
— Jestem tu po raz pierwszy — odparł Erick twardo. Pliki CNISu niczego nie znalazły, zatem Lance Coulson nie należał do znanych przestępców. Pewnie był tylko płotką.
— Erick Thakrar, mój inżynier pokładowy — rzekł Duchamp.
— Erick jest świetnym fachowcem. Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie potrafię dobrać sobie załogi? — W jego głosie zadźwięczała drobna nuta złości i Lance Coulson poruszył się nerwowo na krześle.
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Doskonale! — Andre Duchamp znów promieniał uśmiechem. Przesunął kieliszek montbarda po porysowanym aluminiowym blacie i poklepał po plecach Coulsona, który wykrzywił słabo usta. — A teraz mów, co masz dla mnie.
— Ładunek mikroprądnic termojądrowych — odparł cicho zapytany.
— No, no. Opowiedz coś więcej.
Pracownik cywilny kosmodromu obracał nóżkę kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, nie patrząc na kapitana. Po chwili położył na stole dysk kredytowy Francisco Finance.
— Sto tysiączków.
— Wolne żarty! — warknął Andre Duchamp. W jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski.
— Ostatnio… było dużo pytań. Nie pójdę już na coś takiego.
— Pójdziesz, ale za wiele żądasz. Myślisz, że gdybym miał kupę szmalu, chodziłbym na żebry do takiej pijawki jak ty?
Bev Lennon położył rękę na ramieniu kapitana.
— Spokojnie — rzekł, chcąc załagodzić spór. — Spotkaliśmy się tu, bo chodzi nam o pieniądze, nie? Możemy ci wypłacić jedną czwartą tej sumy.
Lance Coulson zabrał dysk i wstał od stolika.
— Szkoda mojego zachodu.
— Dzięki za cynk — powiedział Erick głośno.
Lance Coulson obrzucił go spłoszonym spojrzeniem.
— Że co?
— Twoje informacje bardzo nam się przydadzą. Jak mamy ci zapłacić? Gotówką czy w towarze?
— Zamknij się.
— A więc siadaj i przestań się zgrywać.
Usiadł, zerkając z ukosa na pozostałe stoliki.
— My chcemy coś kupić, a ty szukasz kupca — ciągnął Erick.
— Dlatego skończmy z tą komedią i załóżmy, że udowodniłeś nam, jaki z ciebie twardy negocjator, a my sramy w gacie. Podaj teraz cenę. Tylko nie fantazjuj, bo znajdą się również inni kontrolerzy ruchu lotniczego.
Читать дальше