— Señor — odezwał się chłopiec. — Rejestrujemy w matrycy pewne anomalie, będące być może wynikiem naszej obecnej nadmiernej ekspansji. Sugerujemy, by señor pozwolił przeciąć łącza z konstruktem, dopóki nie zdołamy ustalić ich natury…
Wrażenie stało się silniejsze. Jakby coś drapało w głębi umysłu…
— Co? — zdziwił się Virek. — Wrócić do zbiorników? Nie sądzę, by istniały powody…
— Istnieje prawdopodobieństwo realnego zagrożenia — odparł chłopiec, a w jego głosie zadźwięczał surowy ton. Lekko przesunął lufę browninga. — Ty… — zwrócił się do Bobby'ego. — Połóż się na kamieniach, rozsuń ręce i nogi…
Ale Bobby spoglądał poza niego, na klomb pełen kwiatów; patrzył, jak więdną i umierają, jak szarzeje i rozsypuje się trawa, jak drży i skręca się powietrze nad klombem… Uczucie drapania w umyśle było mocniejsze, bardziej naglące.
Virek odwrócił się i patrzył na ginące kwiaty.
— Co to znaczy?
Bobby zamknął oczy i pomyślał o Jackie. Rozległ się dziwny dźwięk i wiedział, że to on go wydaje. Wciąż go słysząc, sięgnął w głąb siebie i dotknął deku Jammera. Przybywaj! krzyknął bezgłośnie, nie wiedząc i nie troszcząc się, kogo wzywa. Przybywaj natychmiast! Poczuł, jak coś ustępuje, jak pada bariera. Uczucie drapania zniknęło.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył coś na klombie martwych kwiatów. Zamrugał. Wyglądało to na krzyż z gładkiego, pomalowanego na biało drewna. Ktoś wsunął na ramiona zabytkowy marynarski surdut, rodzaj pleśniejącego fraka z ciężkimi, zdobnymi we frędzle epoletami z pociemniałego złotego sznura, rdzewiejące guziki, złoty sznur przy mankietach… Zardzewiały kordelas stal oparty o biały krzyż rękojeścią w górę, obok leżała butelka do połowy napełniona przejrzystą cieczą.
Chłopiec odwrócił się, wymierzył… I rozsypał się i zniknął niby wyssany przez pustkę przebity balon. Browning uderzył o kamienie jak porzucona zabawka.
— Moje imię… — odezwał się głos i Bobby miał ochotę krzyczeć, kiedy zrozumiał, że słowa wydobywają się z jego ust… — brzmi Samedi. Zabiłeś wierzchowca mojego kuzyna…
Virek rzucił się do ucieczki. Poły luźnego płaszcza powiewały za nim na krętej alejce między serpentynami ławek. A Bobby zobaczył, że czeka tam kolejny biały krzyż: w miejscu, gdzie dróżka znikała za zakrętem. Virek też musiał go dostrzec; krzyknął, a baron Samedi, Pan Cmentarzy, loa, którego królestwem jest śmierć, pochylił się nad Barceloną niczym zimny, mroczny deszcz.
— Czego chcesz, do diabła? Kim jesteś? — Głos był znajomy, kobiecy. Nie Jackie.
— Bobby — powiedział czując, jak pulsują w nim fale ciemności. — Bobby…
— Jak się tu dostałeś?
— Jammer. On wiedział. Jego dek cię namierzył, kiedy mnie poprzednio zamroziłaś. — Przed chwilą widział coś… coś ogromnego… Nie mógł sobie przypomnieć. — Turner mnie przysłał. Conroy… Kazał ci powiedzieć, że to Conroy. Szukasz Conroya…
Słuchał własnego głosu, jakby to mówił ktoś inny. Był gdzieś, potem wrócił i teraz znalazł się tutaj, w neonowym szkicu Jaylene Slide. A w drodze widział, jak wielka struktura, ta sama, która ich wessała, zaczyna zmieniać się i przesuwać; gigantyczne bloki wirowały, stapiały się, ustawiały w nowym porządku, cały kształt ulegał przemianie…
— Conroy — powtórzyła. Erotyczny zygzak przystanął obok okna wideo; coś w jego liniach sugerowało znużenie, nawet nudę. — Tak myślałam.
Obraz wideo zniknął w rozbłysku bieli, wyostrzył znowu jako widok starego kamiennego budynku.
— Park Avenue. Siedzi tam z tymi swoimi Eurosami i szykuje nowe draństwo. — Westchnęła. — Myśli, że jest bezpieczny. Widzisz? Skasował Ramireza jak muchę, nakłamał mi prosto w oczy, odleciał do Nowego Jorku do nowej roboty, a teraz myśli, że jest bezpieczny…
Figura przesunęła się i obraz znów uległ zmianie. Teraz na ekranie Bobby zobaczył twarz białowłosego, tego samego, który u Jammera rozmawiał z tym obcym przez telefon. Włączyła się w jego linię, pomyślał…
— Albo i nie — powiedział Conroy, gdy tylko zaskoczyło audio. — Tak czy tak, mamy ją. Żadnych problemów.
Jest chyba zmęczony, pomyślał Bobby. Ale panuje nad sytuacją. Twardziel. Jak Turner.
— Obserwowałam cię, Conroy — szepnęła Slide. — Mój dobry kumpel, Bunny, pilnuje cię dla mnie. Nie jesteś jedynym, który nie śpi dzisiaj przy Park Avenue…
— Nie — mówił Conroy. — Możemy dostarczyć ją wam do Sztokholmu na jutro. Oczywiście.
Uśmiechnął się do kamery.
— Zabij go, Bunny — powiedziała. — Zabij ich wszystkich. Rozwal całe to piętro… i jeszcze jedno niżej. Już.
— Zgadza się — stwierdził Conroy i wtedy coś się stało. Coś wstrząsnęło kamerą i obraz rozmył się. — Co jest? — zawołał już innym głosem i nagle ekran zgasł.
— Pal się, skurwielu — wycedziła.
A Bobby'ego znowu wciągnęło w mrok.
Marly przez całą godzinę dryfowała w powolnym wirze, podziwiając taniec twórcy pudełek. Groźba Paco nie wystraszyła jej, choć nie miała wątpliwości, że zamierzają zrealizować. Na pewno zrealizuje. Nie miała pojęcia, co się stanie, kiedy sforsują śluzę. Pewnie zginie ona i Jones, i Wigan Ludgate. Może zawartość kopuły wyfrunie w przestrzeń jak rozkwitający obłok koronek, poczerniałych monet, kulek i kawałków sznurka, pożółkłych stronic starych książek. Będą przez wieczność orbitować wokół rdzeni. To byłoby w odpowiednim tonie; artysta, który uruchomił twórcę pudełek, byłby zadowolony…
Nowe pudełko przesunęło się przez rząd wyłożonych gąbką chwytaków. Odrzucone kanciaste skrawki drewna i szkła odleciały z jądra tworzenia, by dołączyć do tysiąca innych przedmiotów. Zagubiła się w tym, zapatrzona i oczarowana. I wtedy do kopuły wrócił Jones, zdenerwowany, z twarzą pokrytą warstewką potu i kurzu, ciągnąc na krótkiej lince czerwony skafander.
— Nie mogę ściągnąć Wiga do kajuty, którą da się uszczelnić — oznajmił. — To dla ciebie…
Skafander zawirował pod nim. Jones pochwycił go gorączkowo.
— Nie chcę tego — odparła, zachwycona tańcem.
— Wkładaj! Natychmiast! Nie ma czasu!
Poruszał ustami, ale nie wydobywał żadnego dźwięku. Spróbował złapać ją za rękę.
— Nie — powtórzyła, odsuwając się lekko. — Co z tobą?
— Włóż ten piekielny skafander! — wrzasnął, odpowiedziały mu głębsze echa.
— Nie.
Ekran nad jego głową zamigotał, budząc się do życia. Wyostrzył się wizerunek Paco.
— Señor nie żyje — poinformował. Jego twarz nie wyrażała niczego. — Trwa reorganizacja jego licznych przedsięwzięć. Tymczasem jestem niezbędny w Sztokholmie. Zostałem upoważniony, by zawiadomić Marly Krushkovą, że nie jest już zatrudniona przez zmarłego Josefa Vireka, nie jest też pracownikiem zarządu jego majątku. Pełna kwota jej poborów została zdeponowana w Banku Francji i może zostać podjęta po przedstawieniu ważnego dowodu tożsamości. Odpowiednie deklaracje podatkowe przesłano władzom skarbowym Francji i Belgii. Działające linie kredytowe straciły ważność. Byłe rdzenie korporacji Tessier-Ashpool SA są własnością jednej z pomocniczych osobowości zmarłego Josefa Vireka i każdy przebywający na ich obszarze stanie przed zarzutem bezprawnego wtargnięcia.
Jones zamarł z uniesioną ręką, z palcami wyprostowanymi sztywno, by utwardzić krawędź dłoni. Paco zniknął.
Читать дальше