William Gibson
Neuromancer
Z wyrazami miłości dla Deb, dzięki której wszystko się udało.
Osobne podziękowania składam:
Bruce’owi Sterlingowi, Johnowi Shirleyowi, Helden, Tomowi Maddoxowi — wynalazcy LODu i wielu innym, którzy wiedzą, za co.
Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał.
— Nie chodzi o to, że biorę — tłumaczył ktoś, gdy Case przeciskał się między ludźmi stłoczonymi u wejścia do Chat. — Po prostu mój organizm cierpi na silny niedostatek narkotyków.
To był głos z Ciągu i żart z Ciągu. W barze Chatsubo spotykali się zawodowi ekspatrianci. Można tu było pić przez cały tydzień, nie słysząc nawet słowa po japońsku.
Za barem stał Ratz. Proteza podrygiwała monotonnie, gdy napełniał kufle Kirinem. Dostrzegł Case’a i uśmiechnął się, ukazując zęby będące plamistą mieszaniną wschodnioeuropejskiej stali i brunatnej próchnicy. Case znalazł sobie miejsce przy kontuarze, między wątpliwą opalenizną którejś z dziwek Lonny’ego Zone’a i czyściutkim, marynarskim mundurem wysokiego Afrykanina z plemiennymi bliznami na policzkach.
— Wage był tu wcześniej, z dwoma pajacami. — Ratz zdrową ręką pchnął kufel wzdłuż lady. — Ma do ciebie jakiś interes?
Case wzruszył ramionami. Dziewczyna po prawej stronie zachichotała i szturchnęła go porozumiewawczo.
Uśmiech barmana stał się jeszcze szerszy. Brzydota Ratza była legendarna. W epoce niezbyt kosztownego piękna jego brak miał w sobie coś z symbolu. Antyczne ramię zawyło, gdy sięgał po kolejny kufel; była to rosyjska proteza wojskowa, siedmiofunkcyjny manipulator na serwach, powleczony różowym plastykiem.
— Zbyt wiele w panu artysty, Herr Case — warknął Ratz; ten dźwięk pełnił u niego funkcje śmiechu. Różowym hakiem podrapał obwisły, opięty białą koszulą brzuch. — Artysty od lekko zabawnych interesów.
— Jasne. — Case łyknął piwa. — Ktoś tu musi być zabawny. Cholernie pewne, że nie ty.
Chichot dziwki zabrzmiał o oktawę wyżej.
— Ani ty, siostro. Więc znikaj, co? Zone jest moim osobistym przyjacielem.
Spojrzała mu w oczy i wydała najcichszy z możliwych odgłos splunięcia. Wargi ledwie się poruszyły. Ale odeszła.
— Jezu — mruknął Case. — Jaki horror tu wpuszczasz? Człowiek nie może się spokojnie napić.
— Ha — stwierdził Ratz, waląc ścierką w nierówne drewno. — Zone oddaje działkę. Tobie pozwalam pracować ze względu na wartości rozrywkowe.
Gdy Case podnosił kufel, nastąpiła jedna z tych niezwykłych chwil ciszy, jakby równoczesna pauza setek niezależnych konwersacji. Potem zadźwięczał chichot dziwki, z odcieniem histerii.
— Przeleciał anioł — burknął Ratz.
— To Chińczycy — ryczał pijany Australijczyk. — Chińczycy wymyślili zasrane struganie nerwów. W każdej chwili poleciałbym na kontynent na obróbkę. Oni potrafią cię ustawić, chłopie…
— A to… — mruknął do swego kufla Case, czując wzbierającą nagle gorycz — to już naprawdę gówno prawda.
Japończycy zapomnieli już więcej z neurochirurgii, niż Chińczycy w ogóle wiedzieli. Czarne kliniki Chiby były na samym topie, wprowadzały co miesiąc całe systemy nowych technik, a mimo to nie zdołały usunąć ran, jakie odniósł w tamtym hotelu w Memphis.
Był tu od roku, a wciąż śnił o cyberprzestrzeni, choć nadzieja słabła każdej nocy. Tyle prochów, tyle wiraży i ściętych zakrętów w Mieście Nocy, a nadal widział we śnie matrycę, jasne kraty logik rozwijające się w bezbarwnej pustce… Ciąg był daleko stąd, za Pacyfikiem, a on nie był już specem konsoli, kowbojem cyberprzestrzeni. Był jeszcze jednym popychaczem, który starał się jakoś przeżyć. Ale senne marzenia nadpływały każdej japońskiej nocy jak elektroniczne woodoo. Płakał po nich, krzyczał i budził się samotny w ciemności, skulony w swojej kapsule w jakimś skrzynkowym hotelu, wbijając dłonie w płytę materaca. Palce ściskały piankę, próbując sięgnąć konsoli, której nie było.
— Widziałem wczoraj twoją dziewczynę. — Ratz podał Case’owi drugie Kirin.
— Nie mam dziewczyny — odparł i łyknął z kufla.
— Pannę Lindę Lee. Case potrząsnął głową.
— Żadnych kobiet? Nic? Tylko interesy, druhu artysto? Całkiem oddany handlowi? — Małe piwne oczka barmana kryły się głęboko w fałdach pomarszczonej skóry. — Kiedy byłeś z nią, lubiłem cię chyba bardziej. Częściej się śmiałeś. A teraz, którejś nocy, możesz się stać nazbyt artystyczny. Skończysz w klinicznym zbiorniku jako części zamienne.
— Łamiesz mi serce, Ratz. — Dopił piwo, zapłacił i wyszedł, garbiąc chude, sterczące ramiona pod mokrym od deszczu nylonem wiatrówki koloru khaki. Krocząc wśród tłumów, Ninsei czuł stęchły zapach własnego potu.
Case miał dwadzieścia cztery lata. W wieku dwudziestu dwóch został kowbojem, koniokradem, jednym z najlepszych w Ciągu. Uczył się u naprawdę najlepszych, McCoya Pauleya i Bobby Quine’a, legend tego fachu. Działał na nieustannym niemal adrenalinowym haju, produkcie ubocznym młodości i sprawności, włączony do robionego na zamówienie cyberprzestrzennego deku, który rzutował bezcielesną świadomość na wszechzmysłową halucynację matrycy. Był złodziejem pracującym dla innych, bogatszych złodziei, pracodawców dostarczających egzotycznego oprogramowania wymaganego dla przebicia jasnych murów systemów korporacyjnych, otwierającego okna na złotonośne pola danych.
Popełnił klasyczny błąd, choć przysięgał sobie, że tego nie zrobi: okradł swoich zleceniodawców. Zatrzymał coś dla siebie i próbował pchnąć to u pasera w Amsterdamie. Wciąż nie był pewien, jak został wykryty. Zresztą, teraz nie miało to znaczenia. Oczekiwał na śmierć, ale oni tylko się uśmiechali. Oczywiście, powiedzieli, może sobie zatrzymać pieniądze. Nie ma sprawy. Będą mu potrzebne. Ponieważ — nadal z uśmiechem — mają zamiar upewnić się, że już nigdy nie będzie pracował.
Uszkodzili mu system nerwowy wojenną, rosyjską mykotoksyną.
Przywiązany do łóżka w hotelu w Memphis, halucynował przez trzydzieści godzin, a jego talent wypalał się mikron po mikronie.
Ingerencja była minimalna, subtelna i absolutnie skuteczna.
Dla Case’a, żyjącego jedynie dla niematerialnego uniesienia cyberprzestrzeni, to był Koniec. W barach, które odwiedzał jako czołowy kowboj, elita okazywała obojętność czy nawet pogardę dla ciała. Ciało to mięso. Case znalazł się w więzieniu własnego ciała.
Szybko wymienił cały swój kapitał na nowe jeny, gruby plik starych, papierowych pieniędzy, krążących bez końca w obiegu zamkniętym czarnych rynków całego świata, niby muszelki między wyspiarzami Triobriandu. W Ciągu trudno było przeprowadzać uczciwe transakcje z gotówką. W Japonii było to nielegalne.
W Japonii, wierzył w to z twardą, absolutną pewnością, znajdzie lekarstwo. W Chibie. Albo w zarejestrowanej klinice, albo w strefie cienia czarnej medycyny. Równoznacznej z implantami, ostrzeniem nerwów i mikrobioniką. Chiba jak magnes przyciągała technokryminalne subkultury Ciągu.
W Chibie patrzył, jak jego nowe jeny znikają podczas dwumiesięcznej rundy badań i konsultacji. Ludzie z czarnych klinik, jego ostatnia nadzieja, podziwiali precyzję okaleczenia, po czym wolno kręcili głowami.
Sypiał teraz w najtańszych skrzyniach, blisko portu, pod kwarcowo-halogenowymi reflektorami. Przez całą noc zalewały blaskiem doki, jak sceny gigantycznych teatrów. Lśnienie telewizyjnego nieba zaćmiewało światła Tokio, nawet ogromne, holograficzne logo Fuji Electric Company. Zatoka Tokijska była czarnym obszarem, gdzie mewy krążyły nad dryfującymi ławicami białego styropianu. Za portem leżało miasto; kopuły fabryk ginęły w cieniu ogromnych, sześciennych budynków korporacji. Miasto i port rozdzielała ziemia niczyja, sieć starych uliczek bez oficjalnej nazwy. Miasto Nocy z Ninsei w samym sercu. Za dnia bary przy Ninsei były zamknięte i bezbarwne, neony wygaszone, hologramy martwe, czekające pod zatrutym, srebrzystym niebem.
Читать дальше