— Potrzebuję jakichś nowych ciuchów — oznajmił Bobby, kiedy po martwych ruchomych schodach wspięli się na piętro.
— Masz forsę?
— Gówno — burknął, wbijając dłonie w kieszenie czarnych, pikowanych dżinsów. — Nie mam żadnej pieprzonej forsy, ale chcę nowe ciuchy. Ty, Lucas i Beauvoir po coś mnie tutaj trzymacie, prawda? Mam już dość tej piekielnej koszuli, którą Rhea mi wcisnęła, a te portki… Cały czas mam uczucie, że zlecą mi z tyłka. A jestem tutaj, ponieważ Dwadziennie, pieprzony sukinsyn, wystawił moją dupę, żeby Lucas i Beauvoir mogli przetestować jakiś pieprzony soft. Więc możesz chyba kupić mi jakieś ciuchy! Jasne?
— Dobra — rzekła po chwili. — Popatrz. — Wskazała młodą Chinkę w wytartych dżinsach, która płatami folii ogradzała właśnie kilkanaście stalowych stojaków z ubraniami. — To Lin. Moja znajoma. Wybierz co chcesz, a ja rozliczę to jakoś między nią a Lucasem.
Pół godziny później wynurzył się z osłoniętej kocami przymierzalni i wsunął na oczy parę indojawańskich lotniczych, lustrzanych okularów. Uśmiechnął się do Jackie.
— Ostro, nie?
— Tak. — Wykonała dziwny gest dłonią, machnęła nią jakby coś tuż obok było zbyt gorące, by tego dotknąć. — Nie podobała ci się ta koszula, którą ci pożyczyła Rhea?
Zerknął na czarną koszulkę, jaką dla siebie wybrał, na prostokątny holonadruk cyberprzestrzeni na piersi. Wyglądało to tak, jakby patrzący sunął do przodu przez matrycę: linie siatki rozmywały się na brzegach.
— Nie. Zbyt staromodna…
— Fakt. — Jackie przyjrzała się obcisłym czarnym dżinsom, ciężkim skórzanym butom z harmonijkowymi fałdami przy kostkach, w stylu skafandrów kosmicznych, zauważyła czarny wojskowy pas nabijany dwoma rzędami chromowanych ćwieków. — Teraz bardziej przypominasz Grafa. Chodźmy, Grafie. U Jammera znajdę ci tapczan. Będziesz mógł się przespać.
Spojrzał na nią z ukosa, wsuwając kciuki w kieszenie czarnych levisów.
— Sam — dodała. — Nie ma obawy.
Paco prowadził citroena-dorniera po Champs, wzdłuż północnego brzegu Sekwany, potem przez Hale. Marly zapadła się w zadziwiająco miękkie skórzane siedzenie, wykończone chyba lepiej niż jej brukselski żakiet. Nakazała umysłowi pustkę, zanik uczuć. Bądź oczami, powiedziała sobie. Tylko oczami; twoje ciało to ciężar wciskany w oparcie prędkością tego nieprzyzwoicie drogiego samochodu.
Z szumem przemknęli przez Square des Innocents, gdzie dziwki targowały się z kierowcami towarowych poduszkowców w bleu de trauail. Paco swobodnie prowadził wąskimi uliczkami.
— Dlaczego powiedziała pani „Nie rób mi tego”? — Oderwał dłoń od konsoli sterowania i wsunął do ucha słuchawkę.
— A dlaczego słuchałeś?
— Bo to moja praca. Posłałem do sąsiedniego wieżowca kobietę z mikrofonem parabolicznym. Telefon w mieszkaniu był głuchy, inaczej moglibyśmy go wykorzystać. Weszła na dwudzieste drugie piętro, włamała się do pustego lokalu przy zachodniej ścianie budynku i wymierzyła mikrofon akurat na czas, żeby usłyszeć, jak mówi pani „Nie rób mi tego”. Była pani sama?
— Tak.
— On nie żył?
— Tak.
— Więc dlaczego pani to powiedziała?
— Nie wiem.
— Wydawało się pani, że kto coś pani robi?
— Nie wiem. Może Alain.
— Co robi?
— Ginie? Komplikuje sprawę? Możesz zgadywać, tak samo jak ja.
— Jest pani trudną kobietą.
— Wypuść mnie.
— Odwiozę panią do mieszkania przyjaciółki.
— Zatrzymaj.
— Odwiozę panią…
— Pójdę pieszo.
Niski srebrzysty samochód wyhamował przy krawężniku.
— Zadzwonię do pani w…
— Dobranoc.
— Na pewno nie interesuje pani któryś z kurortów? — zapytał pan Paleologos, szczupły i elegancki jak modliszka w swej białej wełnianej marynarce. Włosy też miał białe, z wyraźną starannością zaczesane do tyłu. — Byłoby to mniej kosztowne, a o wiele bardziej przyjemne. Jest pani piękną dziewczyną…
— Słucham? — Odwróciła wzrok od ulicy za zachlapaną deszczem szybą. — Czym?
Mówił po francusku niezbyt płynnie, entuzjastycznie, z dziwną intonacją.
— Bardzo piękną dziewczyną. — Uśmiechnął się sztucznie. — Czy nie wolałaby pani wakacji w kiści Med? Między osobami w swoim wieku? Czy jest pani Żydówką?
— Słucham?
— Żydówką. Jest pani?
— Nie.
— Szkoda. Ma pani kości policzkowe pewnego typu Żydówek… Mam sporą obniżkę na piętnastodniowy pobyt w Jerusalem Prime. Jak na tę cenę przepiękne otoczenie. Wliczone wypożyczenie skafandra, trzy posiłki dziennie i bezpośredni prom z torusa JAL.
— Skafandra?
— W Jerusalem Prime nie wszędzie jeszcze mają atmosferę — wyjaśnił pan Paleologos, przerzucając z jednego końca biurka na drugi plik różowych przebitek. Biuro mieściło się w maleńkim pokoiku ze ścianami obwieszonymi hologramami Poros i Macau. Wybrała tę firmę właśnie ze względu to, że była mała i że nie musiała opuszczać niewielkiego centrum handlowego na stacji metra najbliższej mieszkania Andrei.
— Nie — oświadczyła. — Nie interesują mnie kurorty. Chcę lecieć tutaj. — Stuknęła w napis na pomiętym niebieskim opakowaniu gauloise'ów.
— No cóż… — westchnął. — To możliwe, oczywiście, choć nie mam listy tamtejszych kwater. Czy chce pani odwiedzić przyjaciół?
— Lecę w interesach — odparła niecierpliwie. — I muszę wyjechać natychmiast.
— Dobrze, bardzo dobrze — mruknął pan Paleologos. Z półki za biurkiem zdjął tani z wyglądu, przenośny terminal. — Zechce mi pani podać swój kod kredytowy.
Sięgnęła do czarnej torebki i wyjęła gruby plik nowych jenów. Zabrała go z torby Paco, kiedy ten badał mieszkanie, gdzie zginął Alain. Pieniądze były spięte czerwoną, półprzeźroczystą gumką.
— Chciałabym zapłacić gotówką.
— O Boże… — Pan Paleologos dotknął banknotu czubkiem różowego palca, jakby oczekiwał, że cały plik rozwieje się nagle. — Rozumiem. Widzi pani, zwykle nie załatwiam interesów w taki sposób, ale przypuszczam, że uda się coś zorganizować.
— Szybko — przypomniała. — Bardzo szybko.
— Rozumiem. — Przyjrzał się jej. — Proszę podać… — palce poruszyły się nad klawiszami terminala. — …nazwisko, pod jakim chciałaby pani podróżować.
ROZDZIAŁ 21
CZAS AUTOSTRADY
Turner przebudził się w milczącym domu, wśród śpiewu ptaków na jabłoniach w zarośniętym sadzie. Przespał noc w kuchni, na połamanej kanapie. Nalał wody na kawę; plastikowe rury ze zbiornika na dachu stukały głośno, kiedy napełniał czajnik. Postawił go na propanowym palniku i wyszedł na werandę.
Osiem pojazdów Rudy'ego pokrywała rosa; stały w równym szeregu na żwirze podjazdu. Gdy Turner schodził po stopniach, jeden ze wspomaganych psów przetruchtał przez otwartą bramę; czarny kaptur tykał lekko w ciszy poranka. Zwierzę stanęło, śliniąc się, zakołysało zniekształconą głową, po czym przebiegło po żwirze i zniknęło za rogiem werandy.
Turner przystanął przy masce ciemnobrązowej terenówki suzuki z napędem na baterie wodorowe. Rudy z pewnością sam ją naprawiał. Napęd na cztery koła, wielkie opony z głębokim bieżnikiem oblepionym jasnym, suchym rzecznym iłem. Niewielka, powolna, niezawodna, niezbyt przydatna na bitej drodze…
Wyminął dwie limuzyny hondy z karoserią nakrapianą plamkami rdzy. Rudy zdemontuje jedną, żeby zdobyć części do drugiej; w tej chwili żadna pewnie nie nadaje się dojazdy.
Читать дальше