Podała mu plastikowy kubek, wypełniony po brzegi gorącą czarną kawą.
— A co z tobą? Mówiłaś, że nie znałaś swojej matki.
— Nie. Rozstali się, kiedy byłam mała. Nie chciała przedłużyć kontraktu, jeśli nie włączy jej w jakiś system wykupu akcji. Tak przynajmniej mówił.
Łyknął kawy i oddał jej kubek.
— A jaki był?
Spojrzała na niego ponad brzegiem czerwonego plastiku: oczy otoczone makijażem Sally.
— Też mogłabym o to zapytać — odparła. — Albo raczej: niech mnie pan spyta za dwadzieścia lat. Teraz mam siedemnaście, więc skąd u diabła mogę wiedzieć?
Roześmiał się.
— Czujesz się już lepiej?
— Chyba tak. W tych okolicznościach.
I nagle, jak jeszcze nigdy dotąd, w pełni uświadomił sobie jej obecność. Nerwowo sięgnął do dźwigni.
— To dobrze. Przed nami jeszcze długa droga.
Tej nocy spali w kabinie poduszkowca zaparkowanego pod zardzewiałą stalową kratą, stanowiącą niegdyś rusztowanie ekranu kina dla zmotoryzowanych w południowej Pensylwanii. Turner rozścielił swoją parkę na pancernych płytach podłogi, poniżej długiego garbu turbiny. Angie wypiła resztkę zimnej już kawy i usiadła w kwadratowym luku nad siedzeniem pasażera. Obserwowała pulsujące nad pożółkłą łąką świetliki.
Gdzieś w snach — wciąż zabarwianych przypadkowymi rozbłyskami z dossier jej ojca — przytuliła się do niego; czuł jej piersi na nagich plecach, miękkie i ciepłe przez cienki materiał koszulki. A potem jej ręka objęła go i gładziła płaskie mięśnie brzucha. Ale leżał nieruchomo, udając głęboki sen, i wkrótce odnalazł drogę do mrocznych pasaży biosoftu Mitchella, gdzie dziwne zjawiska mieszały się z jego własnymi najstarszymi lękami i ranami. Obudził się o świcie słysząc, jak śpiewa cicho ze swojego miejsca w górnym luku:
Mój tata przystojny byt jak szatan;
i miał łańcuch długi na trzy mile
A na każdym ogniwie
Serduszko dziewczyny
Którą kochał, lecz rzucił za chwilę.
Lokal Jammera mieścił się wysoko — trzynaście pięter po martwych ruchomych schodach — i zajmował jedną trzecią najwyższego poziomu budynku. Jeśli nie liczyć Leona, Bobby jeszcze nigdy nie widział nocnego klubu — i ten wydał mu się jednocześnie wspaniały i trochę przerażający. Wspaniały ze względu na swoją wielkość i — jak uznał — wyjątkową jakość sprzętu, przerażający zaś, ponieważ nocny klub za dnia jest miejscem w swej istocie trochę nierzeczywistym. Upiornym. Rozglądał się, wsunąwszy kciuki w tylne kieszenie nowych dżinsów, a Jackie szeptem dyskutowała o czymś z człowiekiem o pociągłej twarzy, w pogniecionym niebieskim kombinezonie. W sali stały kryte ultraskajem sofy, okrągłe stoliki i dziesiątki ażurowych drewnianych parawanów. Sufit był pomalowany na czarno, a każdy stolik delikatnie oświetlała ukryta we wnęce stropu lampa, mierząca z mroku pionowo w dół. Na centralnej scenie, jasno oświetlonej wiszącymi na żółtym fleksie reflektorami, stała wiśniowo-czerwona perkusja akustyczna. Nie wiedział czemu, ale poczuł dreszcz, niewyraźne wrażenie pół-życia, jakby coś miało się przesunąć na granicy pola widzenia…
— Bobby — zawołała Jackie. — Chodź tutaj, poznasz Jammera.
Z całą obojętnością, na jaką było go stać, przekroczył równinę gładkiego ciemnego dywanu. Stanął przed człowiekiem o pociągłej twarzy, który miał ciemne przerzedzone włosy i pod roboczym kombinezonem nosił białą wieczorową koszulę. Miał też wąskie oczy, a na policzkach szczecinę jednodniowego zarostu.
— Chcesz być kowbojem? — Patrzył na koszulkę Bobby'ego, a Bobby doznał nieprzyjemnego uczucia, że Jammer zaraz wybuchnie śmiechem.
— Jammer był dżokejem — wyjaśniła Jackie. — Ostrym. Prawda, Jammer?
— Tak mówią. To było dawno, Jackie. Ile masz za sobą godzin w sieci? — spytał Bobby'ego.
Bobby poczuł, że się rumieni.
— No więc… chyba jedną. Jammer uniósł krzaczaste brwi.
— Każdy kiedyś zaczynał — mruknął z uśmiechem; zęby miał małe, nienaturalnie równe i, zdaniem Bobby'ego, zbyt liczne.
— Bobby — wtrąciła Jackie. — Może spytasz Jammera o tego Wiga, o którym opowiadał Finn.
Jammer spojrzał czujnie na nią, potem na Bobby'ego.
— Znasz Finna? Głęboko wszedłeś jak na szpanera. — Z tylnej kieszeni wyjął niebieski plastikowy inhalator, wsunął sobie do lewego nozdrza, pociągnął i schował z powrotem. — Ludgate. Wig. Finn mówił o Wigu? To już chyba demencja.
Bobby nie wiedział, co to znaczy, ale chwila nie wydawała się odpowiednia dla stawiania pytań.
— Ten Wig siedzi gdzieś na orbicie — spróbował. — I czasem sprzedaje coś Finnowi…
— Nie pieprzysz? Mógłbyś mnie nabrać. Uwierzyłbym, że Wig jest już trupem albo siedzi u czubków. Bardziej szurnięty niż normalny kowboj. Wiesz, o co mi chodzi? Bagno. Topielec. Nie słyszałem o nim od lat.
— Jammer — przerwała mu Jackie. — Może lepiej Bobby po prostu ci opowie, czego się dowiedział. Beauyoir ma tu się zjawić dzisiaj po południu i będzie chciał ci zadać parę pytań. Powinieneś wiedzieć, jak sprawy stoją.
Jammer przyjrzał się jej z uwagą.
— No tak. Rozumiem. Pan Beauvoir zażąda, żebym odpłacił mu za przysługę. Zgadłem?
— Nie mogę mówić za niego, ale tak przypuszczam. Potrzebujemy bezpiecznego miejsca, żeby przechować tego tu Grafa.
— Jakiego grafa?
— Mnie — wyjaśnił Bobby. — To ja.
— Świetnie — mruknął Jammer z całkowitym brakiem entuzjazmu. — Chodźmy do mojego gabinetu.
Bobby nie mógł oderwać wzroku od deku cyberprzestrzeni, który zajmował jedną trzecią powierzchni blatu staroświeckiego dębowego biurka Jammera. Był matowoczarny, robiony na zamówienie, bez żadnych znaków firmowych. Bobby wyciągał szyję, równocześnie opowiadając Jammerowi o Dwadziennie i swojej próbie wejścia, o dziewczęcym wrażeniu w sieci, o matce wysadzonej w powietrze. To był najostrzejszy dek, jaki w życiu widział… Nie zapomniał o słowach Jackie, że Jammer był w swoim czasie ostrym kowbojem.
Kiedy Bobby skończył, Jammer rozparł się w fotelu.
— Chcesz go wypróbować? — zapytał znużonym głosem.
— Wypróbować?
— Ten dek. Pomyślałem, że pewnie masz ochotę. Domyśliłem się po tym, jak stale pocierałeś tyłkiem o fotel. Albo chciałbyś go wypróbować, albo strasznie chciało ci się sikać.
— Diabli, tak, to znaczy tak, dzięki… Chętnie…
— Dlaczego nie? Skąd ktoś mógłby wiedzieć, że to ty, a nie ja? Może włączysz się razem z nim, Jackie? Żeby na niego uważać. — Otworzył szufladę biurka i wyjął dwa zestawy trod. — Tylko nic tam nie rób, jasne? Po prostu przeleć się, pokręć i wracaj. Nie próbuj żadnych numerów. Jestem winien Lucasowi i Beauvoirowi przysługę, a wygląda na to, że spłacę długi pomagając zachować cię w jednym kawałku. — Jedne trody podał Jackie, drugie wręczył Bobby'emu. Potem wstał, złapał za uchwyty z boków czarnej konsoli i odwrócił ją do Bobby'ego. — No dalej. Spuścisz się z zachwytu. Ta maszyna ma dziesięć lat, a wciąż może przytrzeć dupę prawie wszystkiemu. Jeden gość, Automatyczny Jack, zbudował ją prawie od zera. Był kiedyś hardware'owym artystą Bobby'ego Quine'a. Obaj razem wypalili Błękitne Światła, ale to chyba jeszcze zanim się urodziłeś.
Bobby umocował już trody. Teraz czekał na Jackie.
— Włączałeś się już w tandemie? Pokręcił głową.
— Nie szkodzi. Wejdziemy, a ja będę się trzymać za twoim lewym ramieniem. Kiedy powiem: wyłącz się, to się wyłączysz. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, to dlatego, że ja będę przy tobie. Zrozumiałeś?
Читать дальше