- Czas podjeść to, co na czarną godzinę odłożyłem, by w potrzebie sił nam dodało
- powiedział Maksym, wyciągając z worka dwa kawałki wędzonego mięsiwa.
- Golonka jakaś? - zdziwił się Staszek.
- Gdyśmy wtedy szturmem wzięli twierdzę Chińczyków, poprosiłem naszych przyjaciół z ludu Saami, by z ubitych wilków kilka co lepszych kawałków mi wykroili, zasolili i uwędzili. Otóż je mamy.
- Wilka jeść?! - jęknął chłopak.
- Polacy gadają, że wilk smakuje jak stary pies. Coś z racji w tym chyba i jest -
mruknął jego towarzysz. - Choć psa dawnom nie spożywał, to i w pamięci się zatarło. Ale gdy głód przyciśnie, pożywienie takie niespodziewanie smacznym się zdaje.
- Ale...
- Jemy je czasem, w okolicznościach szczególnych. My, Kozacy, szanujemy wilki, jeśli idziemy po nie, to w równym boju walczymy, aż dostaniemy. Jeśli Kozak wilka samotnika pokona, wtedy kły mu wyrwie i jako talizman na szyi nosi. Ponoć oberech taki przed strzałą tatarską chroni, na bok ją odciągając.
- Czemu zatem...
- Te, które służyły generałowi Wei, straciły wolność i honor, takoż i my nie walczyliśmy z nimi, tylko je wybiliśmy. Ale coś z mocy w nich zostało. I teraz, spożywając ich serca uwędzone, siłę weźmiemy, by jak wilcy mróz i głód przetrwać.
- Serca...
- Z nich siła życiowa najmocniej bije. Bez powodu tego nie jemy - powiedział
Maksym. - Gdybyśmy mieli więcej paliwa, rosołu bym ugotował, ale i to powinno siły nadwątlone nam przywrócić...
Staszek przemógł się. Wyjął z kieszeni kozik i ukroił sobie plaster. Serce wilka pachniało wędzonką. Ot, wędlina jak każda inna.
- Mięso ich cudowne właściwości posiada, do rany przyłożone goi ją. Jak febra ogarnie, rosół na wilku gotowany wygnać gorączkę może. A gdy stare rany się odezwą lub boleści w stawy wlizą, wtedy rozgrzana nad parą skóra wilka za opatrunek dobry robi i ból uśmierza.
Staszek zacisnął zęby i powoli przeżuł kęs. Mięso było twarde, łykowate, rozgryzione trąciło czymś nieprzyjemnym. Ale pusty od dawna żołądek przyjmował z radością najgorsze nawet pożywienie.
- Powiadasz, smakuje jak stary pies? - mruknął ponuro.
- No, trochę podobne. Ale czy tak do końca? Chyba nie - odpowiedział Maksym sam sobie. - Bo pies przecież smaczniejszy, mięciutki jak cielęcina.
Chłopak milczał, powstrzymując mdłości.
- Uzwaru jeszcze popijmy. - Maksym podał mu butelkę.
Staszek spodziewał się alkoholu, toteż zdziwił się, czując na podniebieniu słodko-gorzki ziołowy syrop.
- Trzy łyki, nie więcej! - ostrzegł go towarzysz.
Siły wracały. Chłopak poczuł się lepiej. Osłabienie dręczące go od kilku dni mijało.
Uzwar podziałał jak mocna herbata, rozbudził. Znowu byli gotowi maszerować.
Czy sprawiło to mięso, czy ta kozacka mikstura? - zamyślił się Staszek. Z ziół
pędzone, może zawierać jakieś alkaloidy... Może to zwykła kofeina? Przecież występuje nie tylko w kawie.
Po pobycie w tym chińskim gułagu powinienem przez dwa tygodnie leżeć do góry brzuchem, dobrze się odżywiać i odpoczywać, rozmyślał chłopak. Lecz gdybyśmy ruszyli dwa tygodnie później, już byśmy pewnie nie przeszli...
Powoli zapadał zmierzch.
- Chyba jesteśmy niedaleko lądu - rzucił Maksym, intensywnie węsząc w powietrzu.
- Czemu tak sądzisz? - Staszek z nadzieją uniósł głowę.
- Tak mi się wydaje... Zapach. Tak pachnie śnieg, który leży w lesie. Tak pachnie ziemia.
Chłopak pociągnął nosem. Czuł tylko mróz i morze. Zawył w duchu. Znowu zanosiło się na śnieg. Niebawem trzeba będzie się zatrzymać. Znaleźć kawałek twardego jeszcze lodu...
I nagle daleko na horyzoncie ujrzeli nikłe światełko.
- Ludzie - mruknął Kozak.
- Ląd?
- W każdym razie ludzie. Dobrzy lub źli. Ano cóż, sprawdzimy jacy. - Pogładził
dłonią rękojeść szabli. - Dobrych oszczędzimy, złych zabijemy. Niczym psy pasterskie, gdy wilka spotkają.
- A jeśli będzie ich więcej?
- Umrzemy albo uciekniemy - wyjaśnił pogodnie. Podjęli marsz. Maksym, nie myląc nawet kroku, wydobył z juków samopał i nabijał go sprawnymi ruchami.
- Umiesz się z tym obchodzić? - zapytał Staszka.
- Niestety...
- A z wielopałem?
- Mogę spróbować. - Odruchowo dotknął kabury swojego rewolweru. - Jak blisko podejdą, trafię chyba.
- Bo powiedziałem prawdę, ludzie mogą być różni, a sprawdzić musimy. Żywności już prawie nie ma, oliwa i świece też się kończą. Jeśli szybko na ląd nie wyjdziemy, będzie źle. Jeśli to brzeg, to dobrze. Jeśli wędrowcy jak my, o drogę wypytamy. Pieniędzy mamy tyle, że wieś całą kupić by można, tedy żywność nabyć możemy. Ale złoto to i
pokusa dla słabych duchem...
- Lepiej go nie pokazywać?
- Ty powiedziałeś.
Szli i szli, coraz bardziej zmęczeni. Światełko było słabe, lecz cały czas widzieli je gdzieś na horyzoncie. I naraz lód skończył się jak ucięty nożem. Stali na brzegu szerokiego na kilkaset metrów pasa wody. Przed sobą widzieli niewyraźnie majaczący brzeg i plamę światła.
- Ogień, może świece w chacie na wydmach - zawyrokował Staszek. - Okno rozświetla. Możesz mi podać kałacha? No, wielopał...
- Strzelać chcesz? - zdziwił się Kozak, zdejmując broń z ramienia.
- Nie, ale ma lunetkę. Przez nią szczegóły dojrzeć można.
- A toś chwat, nie pomyślałem o tym!
Staszek przyłożył celownik do oka i pstryknął przełącznikiem, przechodząc na podczerwień. Obraz stał się zielony, widział teraz prawie wszystko.
- Przysiółek rybacki albo coś takiego - powiedział. - Cztery chaty, jakieś szopy, sieci się suszą.
- Mają łodzie?
- Widzę jakieś czółna wyciągnięte na brzeg. Szerokie, długie, chyba na kilku wioślarzy.
Zwrócił broń towarzyszowi. Ten spojrzał ciekawie. Obraz z noktowizora musiał
nim głęboko wstrząsnąć. Mruknął coś, czego scalak nie przetłumaczył.
- Jakie to zmyślne. Istotnie łodzie mają, nawet do naszych kozackich czajek trochę podobne...
Wydobył z juków latarkę. Osadził w niej świecę i zapalił. Potem zdjął z szyi róg i przyłożywszy do warg, wydobył niskie, ponure buczenie. Po dłuższym czasie drzwi chaty otworzyły się. Staszek zamachał latarką, próbując zwrócić na siebie uwagę mieszkańców wioski.
Ludzie z brzegu wsiedli na dwie łódki i powiosłowali w ich stronę, najwyraźniej zaciekawieni, kto przywędrował przez morze. Kilka minut później dobili do kry.
- Witôjcë! - odezwał się najwyższy, uzbrojony w harpun.
Staszkowi z wrażenia opadła szczęka. To kaszubski, uświadomił sobie.
- Witajcie, dobrzy ludzie - powiedział po polsku. - Ze Szwecji po lodach idziemy, prosimy pięknie, byście na ląd nas przewieźli.
- Wsiadajcie - mężczyzna zaprosił ich do łodzi. - Kąt jakiś na noc i miska kaszy też
się znajdzie, a wy nam nowiny z dalekiego świata opowiecie - mówił po polsku z dziwnym akcentem, ale zrozumiale.
- Z przyjemnością - ucieszył się Kozak.
- Zrobiliśmy to - szepnął Staszek z niedowierzaniem. - Przeszliśmy Bałtyk po lodzie.
- No i co z tego? - Maksym spojrzał na niego zaskoczony. - Ludzka rzecz wędrować. Za dni parę w Gdańsku będziemy. Może pojutrze nawet...
- Pojutrze to do Elbląga zajść można. Do Gdańska jeszcze co najmniej dzień drogi liczyć trzeba - odparł Kaszub.
Po porannej mszy poszliśmy sobie na Długi Targ. Widziałem, że sporo rodzin wpadło na ten pomysł. Zwyczaj taki czy co? Dzień wstał ładny, choć mroźny.
Читать дальше