– Hej – przywitałam się obojętnie, mijając go, żeby dojść do schodów. I żeby uniknąć konfrontacji.
– Gdzie się u diabła podziewałaś?! – wybuchnął ojciec. Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Pojechałam z Jessicą do Port Angeles, tak jak mówiłam ci rano. Poszłyśmy do kina.
– Hm… – chrząknął.
– Coś nie tak?
Przyjrzał mi się uważniej, jakby dostrzegł w mojej twarzy coś niezwykłego.
– Nie, nie. I co, fajnie było?
– Super. Zombie zjadały ludzi. Niezła jatka. Polecam.
Charlie zmarszczył czoło.
– Dobranoc, tato.
Nic nie powiedział. Pospiesznie zamknęłam się w pokoju. Kilka minut później leżałam już w łóżku i cierpiałam męki. Tak, ból w końcu się pojawił. Było to porażające doznanie. Wydawało mi się, że wyrwano mi z ciała wszystkie najważniejsze organy, że mój tułów to jedna wielka rana o poszarpanych brzegach pulsująca, niegojąca się mimo upływu czasu. Chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że nie pozbawiono mnie płuc, łapałam spazmatycznie powietrze, walcząc z zawrotami głowy, jak gdyby moje wysiłki spełzały na niczym. Także moje serce z pewnością biło rytmicznie jak zwykle, ale ja nie słyszałam w uszach pulsu, a moje dłonie siniały z zimna. Zwinęłam się w kłębek, starając się obronić moje ciało przed rozpadem. Marzyłam o odpłynięciu w dawną nicość, która wciąż uparcie mi się wymykała.
Jedno było w tym cudowne: nie umierałam. Czułam potworny ból – promieniował z klatki piersiowej ku kończynom i czubkowi – ale jakimś cudem go znosiłam. Mogłam z nim żyć. Zauważyłam też, że to nie ból osłabł od września, tylko raczej ja sama stałam się silniejsza.
Coś, z czym zetknęłam się w Port Angeles – może zombie, może halucynacje, może adrenalina – sprawiło, że nareszcie się wybudziłam.
Po raz pierwszy od czterech miesięcy nie wiedziałam, co może przytrafić mi się nazajutrz.
– Bello, jak chcesz, możesz już iść – zaproponował Mike, zezując gdzieś w bok. Ciekawa byłam, od kiedy boi się patrzeć mi prosto w oczy. Wcześniej nawet tego nie zauważałam.
Tego popołudnia w sklepie Newtonów nie było dużego ruchu – zajrzało do nas tylko dwóch klientów. Mężczyźni byli najwyraźniej zapalonymi piechurami, ale na tym ich zalety niestety się kończyły. Przez godzinę zmuszali biednego Mike'a do objaśniania im wad i zalet dwóch plecaków i dali mu spokój tylko, dlatego, że rozmowa zeszła przypadkiem ze zdzierstwa producentów na przygody na szlaku. Od kilku minut panowie turyści próbowali sobie na zmianę zaimponować, przywołując mrożące krew w żyłach wydarzenia z ostatnich kilku dni.
– Mogę zostać do końca – odparłam. – Nie ma sprawy.
Nadal nie potrafiłam przywołać otępienia i wszystko wydawało mi się dziwnie bliskie i głośne, jakbym wyjęła sobie watę z uszu. Bez powodzenia usiłowałam ignorować przekomarzania piechurów.
– Mówię panu – zarzekał się właśnie jeden z nich, przysadzisty mężczyzna z rudą brodą niepasującą do jego ciemnych włosów. Włosy miał zresztą niemiłosiernie brudne, podobnie jak ubranie – musiał spędzić w górach ładnych kilka dni. – W Yellowstone nieraz widziałem z bliska grizzly, ale temu baribalowi *nie dorastały do pięt.
– Niemożliwe – upierał się jego rozmówca, szczupły drągal o ogorzałej słońcem twarzy wilka morskiego. – Niedźwiedzie czarne nie osiągają takich rozmiarów. Te pana grizzly to pewnikiem były jeszcze młode.
– Mam dość – wyjaśnił mi szeptem Mike. – Jak tylko się wyniosą zamykam sklep.
– Dobra, skoro tak…
Zabrałam się do pakowania torby.
– Był od pana wyższy nawet na czworaka – nie dawał za wygrana brodacz. – Wielki jak dom. Czarny jak smoła. Mam zamiar zgłosić to do nadleśnictwa. Powinni ostrzegać turystów, że kręci po okolicy taka bestia. Nie spotkałem go przecież wysoko w górach, tylko na dole, kilka kilometrów od szosy.
Wilk morski wywrócił oczami, parskając śmiechem.
– Niech zgadnę: zaczął pan schodzić? Po tygodniu na chińskich zupkach?
Brodacz zdecydował, że potrzebuje wsparcia wiarygodnego tubylca. Odnalazł nas wzrokiem.
– Ej, ty! Mike, prawda?
– Do zobaczenia w poniedziałek – szepnęłam do namierzonej ofiary.
– Tak, proszę pana? – spytał grzecznie Mike.
– Czy nie ostrzegano tu ostatnio przed niedźwiedziami czarnymi?
– Nie, proszę pana. Ale zawsze warto trzymać się od nich na odpowiednią odległość i przechowywać żywność w szczelnych, trwałych pojemnikach. Czy widział pan nasze kanistry na wodę?
Ich odporność na zakusy misi potwierdzono certyfikatem, a ważą tylko…
Drzwi na fotokomórkę rozsunęły się przede mną i chowając głowę w ramionach, wybiegłam na deszcz. Odbijające się od mojego kaptura krople także robiły więcej hałasu niż dawniej, ale kiedy znalazłam się w furgonetce, wszystkie inne dźwięki i tak zagłuszył jej sędziwy silnik.
Nie chciałam wracać do pustego domu. Ostatnia noc była dla mnie wyjątkowo ciężka i nie miałam ochoty przesiadywać w pokoju, w którym tyle wycierpiałam. Ból wprawdzie zelżał na, tyle że udało mi się zasnąć, ale na tym się nie skończyło. Spodziewałam się tego. Tak jak mówiłam Jessice, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w nocy nawiedzą mnie koszmary.
Od połowy września nie przyśniło mi się nic miłego, koszmary pojawiały się, co noc. Właściwie był to jeden koszmar – wciąż ten sam. Teoretycznie, przeżywszy go ponad sto razy, powinnam była już dawno się do niego przyzwyczaić, uodpornić na jego dość niewinną zresztą treść, tymczasem nic takiego się nie działo. Zawsze potwornie się bałam i niezmiennie budziłam się z krzykiem. Budziłam też Charliego. Najpierw wpadał do mojego pokoju ze strzelbą w dłoni, ale z czasem przestał sprawdzać, czy nikt mnie nie dusi.
Gdybym pokazała komuś swój sen na DVD, z pewnością nie zrozumiałby, czemu reaguję tak gwałtownie – nikt nie gonił mnie w nim z siekierą ani nie zapadałam się w ruchomych piaskach. Mój koszmar był poniekąd piekielnie nudny. Szłam przez niekończący się, gęsty stary las. Rosnące w nim strzeliste drzewa miały pnie pokryte mchem. Panowała tam tak idealna cisza, że aż bolały od niej uszy. Było ciemno, jakby zapadał zmierzch, a niewidoczne niebo przesłaniały chmury. Przebijające się przez ich grubą warstwę ostatnie promienie słońca dawały tylko tyle światła, by móc stwierdzić, że nie było, czemu się przyglądać. Nie trzymałam się żadnej ścieżki. Parłam do przodu, czegoś szukając, uporczywie czegoś wypatrując, a im dłużej trwały moje poszukiwania, tym bardziej robiłam się nerwowa. Zniecierpliwiona i zrozpaczona zarazem, próbowałam narzucić sobie szybsze tempo, ale prowadziło to tylko do tego, że częściej się potykałam. Czułam się taka niezgrabna i bezradna… W pewnym momencie, chociaż wiedziałam, że się zbliża, nie potrafiłam się nigdy zawczasu obudzić – zdawałam sobie sprawę, że nie pamiętam, czekam, a zaraz potem, że po prostu nie istnieje nic, czego mogłabym szukać. Na świecie, w moim świecie, nie było nic prócz tego pustego lasu, nic a nic… wtedy zazwyczaj zaczynałam krzyczeć.
Nie zwracałam uwagi, dokąd jadę – krążyłam bez celu po smaganych deszczem ulicach, unikając jedynie tych dróg, które prowadziły do domu. Nie miałam gdzie się podziać. Dom był moją jedyną przystanią.
Pragnęłam bardzo popaść na powrót w otępienie, ale zapomniałam zupełnie, jak się do tej pory kontrolowałam. Dręczyło mnie wspomnienie mojego jedynego koszmaru, co zmuszało mnie myślenia o rzeczach, które miały sprawić mi ból. Nie chciałam wracać do tamtego lasu. Nawet, kiedy zdołałam się otrząsnąć z tych złowrogich wizji, poczułam, że w oczach stają mi łzy, a obrzeża ziejącej w moim tułowiu fantomowej rany zaczynają pobolewać. Zdjęłam lewą dłoń z kierownicy i przyłożyłam ją sobie do piersi.
Читать дальше