— Witam — powiedział wreszcie ten, który wszedł. — Długo pan na mnie czekał.
Na rzeczy przyjemne zawsze czeka się długo — odparł Boskersq. — Ale właściwie dlaczego celuje pan we mnie z pistoletu?
— Dla pewności. Ma pan coś przeciwko temu?
— Nie, skądże. Zawsze ceniłem pański sposób żartowania. Taraday przełknął ślinę.
— Nie wykonał pan rozkazu.
Niespodziewanie Doogan przypomniał sobie kompletnie informacje na temat Taradaya, choć nikt przedtem mu ich nie przekazywał. Mimo iż miały one związek z cielistą formą, którą niedawno opuścił, wcale go nie obeszły. Starając się dowiedzieć w analogiczny sposób, kim jest mężczyzna zza biurka, Doogan natrafił na kolejną barierę niemożności.
— Nie wykonałem — przyznał Boskersq — ponieważ wyniknęły nadzwyczajne okoliczności.
— Jakie?
— Najpierw schowa pan pistolet. Doznaję sprzecznych uczuć widząc ten śmiercionośny przyrząd wycelowany prosto w moją głowę.
Taraday zastanowił się, schował pistolet. Boskersq stanął obok biurka; palcami prawej ręki wspierał się lekko o blat.
— Jestem Dwukolorowym — powiedział. — Czy to coś panu wyjaśnia?
W odpowiedzi Taraday próbował się uśmiechnąć, ale było to zbyt ciężkie zadanie. Jego ręka niemal bezwolnie zaczęła pełznąć w kierunku kabury.
— Banowski miał rację, trzeba było go słuchać. Niech pan da spokój — pokazał na kaburę i ręka Taradaya zatrzymała się momentalnie. — Po prostu pan nie zdąży… wcześniej pan umrze, nim zdąży wystrzelić. Pogadajmy lepiej z pięć minutek. Tak lubiłem rozmowy z panem.
— Matko materio — bełkotał Taraday. — Jeśli pan żartuje…
— Nie czas na żarty — uciął Boskersq. — Czemu pan nie słucha dobrych rad — tak panu pilno rozstać się z życiem? Tym razem nie ma pan na sobie ani wygodnej zbroi, ani twarzowej przyłbicy… bez nich nawet z pistoletem w ręku byłby pan łatwy jak dziecko.
— Jest pan Quevasem?
— Właściwie nie. Korzystałem tylko przez pewien czas z jego gościnności, ale w końcu jego ciału przydarzyło się kilka nieprzyjemności i musiałem się przesiąść. W Boskersqa. Czemu pan tak patrzy? Owszem, mogę się przesiadać z dowolną. częstotliwością. Dziś jestem sobą, jutro mogę być kim innym…
Zdjął palce z biurka i poszedł w kierunku Taradaya, Ten cofał się z przerażeniem w oczach.
— Dla mnie to tyle, co wypić puszkę piwa… mówiącego — wypowiadał słowa bardzo wyraźnie, jak aktor. Powoli, ale zdecydowanie posuwał się przed siebie.
Taraday krzyczał ze strachu, oparty o ścianę. Boskersq, wyłączywszy już wcześniej indykator, zbliżył się na wyciągnięcie ręki i wtedy Taraday osunął się po srebrnej płycie na mięciutki dywan. Leżał nie poruszając się. Boskersq pochylił się i wyjął indykator z jego klapy.
— Wspaniale — powiedział. — Parę minut tutaj prześpi. — Cofnął się, spojrzał nagle w kierunku Doogana: “Kto tu jest? Ty, Grynx? Keiken? Hercx? Theart, Voox? Mówiłem, żeby nie pakować się bez potrzeby do środka tych klatek — stąd można więcej nie wyjść. Zostawiacie za dużo ambarraxu, byle analizator was wykryje. No, jazda stąd!”
Przez otwarte wejście Doogan wypłynął na zewnątrz.
— Schowaj zabawkę, synu — powiedział Boskersq do stojącego przed wejściem agenta — bo byle łachudra wyjmie ci ją z ręki razem z cennym życiem. Szef powiedział, że jesteś wolny.
— E tam — chłopak pokręcił głową obracając w palcach broń z wyraźnym zakłopotaniem — widzi mi się, że to nie szef, tylko ty. Podobno jesteś na czarnej liście?
— Moja sprawa, szczeniaku. Popatrz tutaj: poznajesz? Czyj to indykator? Myślisz, że szef dałby mi go bez powodu?
Chłopak nie wiedział, co o tym myśleć.
— Jak mi nie wierzysz, możesz szefa zapytać — rzucił niedbale Boskersq i poszedł przed siebie. Chłopak, wyraźnie zakłopotany, schował w końcu broń i zażądał od wejścia wpuszczenia do środka.
— Ani mi się śni — odpowiedziało wejście. Agent przeciął je wiązką, wlazł do środka, po chwili wypadł na zewnątrz. Boskersq znikł, jakby się rozwiał w powietrzu.
Doogan miał zamiar towarzyszyć Boskersqowi, ale napotkał kolejną barierę. Zanosiło się na to, że ich ilość w miarę poznawania nowego świata rośnie w postępie przynajmniej geometrycznym. Obserwował oddalające się plecy Boskersqa i pocieszne usiłowania sforsowania wejścia przez agenta.
W inną stronę droga stała otworem. Doogan popłynął przed siebie masowo rozdając czasoprzestrzenne kopniaki — do przodu i wstecz. Skierował się najkrótszą drogą na dwudziesty ósmy. Przed samą kabiną Deograciasa czas dostał kolejnego prztyczka. Dzień błyskawicznie zamienił się w noc.
Doogan orientował się doskonale, że Deogracias zwinął instar dopiero po południu i wybrał się na małą przejażdżkę. Trzydzieści poziomów wyżej, w jednym z korytarzy bocznych natknął się na tę dziewczynę. Każdy, kto choć raz oglądał program video, znał jej imię: Dorotea. Pod działaniem pola encefalicznego dziewczyna — nie zaprotestowawszy ani słowem — zjechała z Deograciasem na. dwudziesty ósmy, w kabinie pozbyła się odzieży w niemal eksresowym tempie. Po straszliwych zmaganiach Deogracias i Dorotea leżeli obok siebie na instarze wsłuchując się w coraz spokojniejsze bicie własnych serc.
— Właściwie… — zaczęła dziewczyna i umilkła nie doczekawszy się żadnej zachęty do rozmowy. Po kilku minutach podjęła próbę jeszcze raz.
— Właściwie nie przyszłam tu z własnej woli.
Powiedziała to bardzo cicho i niepewnie, przekrzywiwszy uprzednio głowę, żeby widzieć reakcję Deograciasa. Ale Deogracias nie zamierzał widocznie się spierać; jego profil rysował się ostro na tle jaśniejszego ekranu video. Przesunęła kilka razy otwartą dłonią nad Jego oczami.
— Obudź się — powiedziała. — Musimy porozmawiać.
— O czym?
— Zdaje mli się, że nie przyszłam tu sama — w jej głosie było tym razem więcej kokieterii.
— Zgadza się — burknął Deogracias — przyszłaś tutaj ze mną.
— Nie o to chodzi — zirytowała się na manierę video. — Zostałam do tego zmuszona.
— Tak? — zdziwił się Deogracias. — Przyniosłem cię? Zaciągnąłem?.
— W pewnym sensie — dziewczyna nie była przekonana. — W każdym razie wpłynąłeś na mnie — to taki trudno uchwytny stan — w ten sposób, że przyszłam tutaj, choć wcale przedtem nie miałam takiego zamiaru.
— Wpłynąłem na ciebie? — zainteresował się Deogracias. — Więc wszystko jest w porządku.
— Nie, mię. Po drodze robiłeś ze mną nieuczciwe rzeczy.
— Nie robiłem.
— Robiłeś.
— Nie:
— Robiłeś, robiłeś, robiłeś! — tłukła go małą piąstką po obojczyku. Przycisnął dziewczynę do siebie.
— Z miłości do ciebie gotów byłbym umrzeć. Dziewczyna roześmiała się.
— Co ty wygadujesz? — przywarła doń całym ciałem i szepnęła: — Kocham cię.
— Gruchacie sobie, gołą beczki? — rozległ się jakiś głos. Z ciemnego kąta kabiny wyszło kilka postaci w błyszczących strojach. Prawie wszystkie trzymały w rękach małe niklowane przedmioty. Deogracias włączył więcej światła i zobaczył, że są to pistolety, i że przybysze osłaniają twarze przyłbicami.
— No, Dwukolorowy — powiedział ten spośród nich, który stał najbliżej — koniec gry. Przyszła na. ciebie kolej.
— Dwukolorowy? — powtórzyła dziewczyna. — Od razu podejrzewałam, że…
Coś pękło, coś zgasło, wrócił ciężar i fragment przestrzeni, obwiedziony ledwie widocznym konturem sylwetki, począł z wolna wypełniać się ciałem. Ręka dotarła do piersi, palce poczuły twardą materię skafandra. Wróciła ostrość widzenia. Vis-a-vis stał obcy mężczyzna.
Читать дальше