Wtedy właśnie Doogan otworzył szafkę z oprzyrządowaniem, wydobył zawiniątko, odpakował, zerwał nakrętkę zębami i pociągnął kilka pospiesznych łyków. Zgasił górne oświetlenie, buty umieścił na pulpicie między różnokolorowymi świetlikami. Zamknął oczy. Fonia nie wyłączonego programu video drażniła uszy, ale było mu zbyt wygodnie, żeby reagować. Od czasu do czasu przykładał na krótko butelkę do ust.
Sam nie wiedząc kiedy zapadł w niespokojną drzemkę. Głosy gadały ku niemu z pulpitu, w końcu umilkły kompletnie. Śnił, że zasnął w łodzi na, środku jeziora; z wody podnosił się powoli ku niebu ogromny blady księżyc otoczony złotawymi pęcherzykami powietrza, które przemieszczały się obok okrągłej tarczy i pękały bezgłośnie, a na ich miejsce z głębin nocy napływały wciąż nowe i nowe. Księżyc wisiał majestatycznie nad dziobem łodzi i nieustannie powiększał swą średnicę — jak gdyby leniwe uderzenia fal popychały łódkę prosto w jego stronę.
Otworzywszy oczy Doogan nie był pewien, czy widzi dalszy ciąg snu, czy też ulega halucynacji. Jedyna konkretna rzecz znajdowała się po Jego prawej ręce; przełknął porcję palącego płynu, ale omam nie ustąpił. Na ekranie głównym, pokazującym sektor, w który celowała styczna do trajektorii, świeciła się biała elipsoida. W miarę jak rozrastała się i nabierała blasku, przemieszczała się również ku środkowi ekranu.
— Matko materio — wybełkotał Doogan i napił się znowu.
Przez następną minutę zachowywał się jak szaleniec: włączył nieczynne dotąd centrum pomiarowe, nastawiał celowniki, wydawał rozkazy. Na próżno. Detektor masy niezmiennie pokazywał zero, analogiczny wynik dały pomiary albedo, odległości, rozmiarów obiektu. Po prostu obiekt nie istniał. Doogan obserwował na głównym ekranie coś, czego nie było.
— Projektor wyświetla obraz bezpośrednio — osądził. — Bez pośrednictwa kamer zewnętrznych. Czyli po prostu zwykły, ordynarny film.
Ta fachowa konstatacja uspokoiła go nieco. Napił się i leżąc w fotelu obserwował manewry obiektu, który, przybliżał się stopniowo. Kiedy przestał się mieścić na ekranie, rozpoczął powolny obrót. Można by pomyśleć, że rakietka cumuje, gdyby przyrządy nie widziały przed sobą takiej samej pustki, jak wszędzie dokoła.
Pokryty skupiskami ciemnych cętek biały bok obiektu przestał się obracać. Wskaźnik szybkości rakietki stanął na zerze. Na ten widok Doogan dopił ciecz i wyrżnął pustą butelką o pancerną szybę ekranu. Szkło rozprysnęło się po całej kabinie i można by pójść o zakład, że największy odłamek nie miał więcej jak pół centymetra średnicy. W tej samej chwili, kiedy odłamki szkła, które przebyły najdłuższą drogę, dotykały wykładziny podłogi, klapa rakietki podniosła się z cichym sapnięciem. Odbijając się od licznych sprzętów w kabinie Doogan zbliżył się do włazu i zapatrzył w czerniejący przed nim otwór. Obmacał oburącz obrzeże, potem wsunął się w otwór i na ślepo — dookoła panowała prawie idealna ciemność — próbował badać ściany tunelu. Ale ręka nie natrafiała na żaden opór.
— Jest tam kto? — wrzasnął w głąb hipotetycznego tunelu. Nasłuchiwał. Nic nie mąciło ciszy i kiedy już zwątpił w uzyskanie odpowiedzi, dobiegł go niewyraźny pogłos, jakby echo, lecz solidnie zniekształcone i tak słabe, że od razu stracił pewność, czy Istotnie coś usłyszał.
Chwiał się mocno na nogach, ale brzegi otworu jak dobry mechaniczny przyjaciel nie pozwalały mu upaść. Krzyknął jeszcze kilka razy, z podobnym rezultatem.
— Paranoja — powiedział i roześmiał się. Mniej więcej wyglądało to tak: zamknięty w latającej gruszce facet wybiera się nie wiedzieć dokąd i po co, w dodatku nie z własnej woli, a jednak ochotniczo. Po drodze spotyka coś, czego nie ma, zbliża się do tego mimo unieruchomionych sterów, cumuje. Jakby to wszystko było jeszcze nie dość zabawne, facet przyswaja butelkę alkoholu konwencjonalnego — zapewne by zachować trzeźwość umysłu. Pojazd, który go wiezie, cumuje automatycznie w próżni — bo przecież to, do czego cumuje, nie istnieje. Właz otwiera się sam, podróżny (bo jak inaczej go nazwać?) wiedziony zapewne ciekawością wychyla się przezeń w kosmos, żeby ździebko odetchnąć świeżym powietrzem i przy okazji spytać, czy kto przypadkiem nie siedzi okrakiem na jego pojeździe. Zastanawiając się, jak zareagować w tej skomplikowanej sytuacji, Doogan ryknął mocno przesadnym śmiechem w głąb tunelu, w ciemność, znienacka przerwał, cały zamienił się w słuch.
Nic, tylko niewyraźny odgłos na granicy słyszalności.
— Ha, ha, ha! — i przerwa. — Ha, ha, ha! — i nic oprócz dalekiego szmeru, jakby ktoś przewrócił stronę ciekawej książki.
To już Doogana rozsierdziło.
— Wy sukinsyny — powiedział prawie pieszczotliwie. — Potomkowie nałogowych spożywców alkoholu konwencjonalnego i przemęczonych prostytutek; plugawe pomioty hipopotama, ucieleśnienie sprośności. Owoce kosmicznego roztargnienia, niedbalstwa i niedyspozycji fizycznej waszych ojców, kaprawych degeneratów murszejących z szybkością światła. Wierne podobizny fallusa nękanego wątpliwościami odnośnie sensu istnienia, abderyci nurkujący z lubością w sfermentowanych fekaliach. Porcje cuchnącego koagulatu wirowane na centryfudze. Człekokształtne odpady z produkcji masturbantów. Suki ludzkie! Świńskie ryje! Dupki!
Ostatnie słowa prawie wykrzyczał, i znowu nic. Najmniejszej reakcji.
— To wszystko nie ma sensu — mruczał gramoląc się przez otwór. Postąpił kilka kroków na sztywnych nogach, daremnie próbując wyłowić choćby szelest własnych kroków. Ciemność żyła — czuł to. Obejrzał się za siebie — z owalnego otworu sączyło się nikt e światło.
— To wszystko nie ma sensu — powtórzył głośno i prawie pobiegł przed siebie. Po drodze minął jakąś barierę, w twarz uderzył go powiew cieplejszego powietrza; zdążył zobaczyć tylko kilkanaście świetlistych smug, które wyprzedziły go z wielką szybkością i runęły przed siebie, wszystkie w jeden punkt. Kiedy tam dotarły — zużywając na pokonanie wielkiej odległości ćwierć sekundy, najwyżej pół — buchnęła stamtąd jasność.
— Wielki Boże — Doogan stał się nagle niesłychanie religijny. Z nim samym również działo się coś dziwnego — przestrzeń rozpuszczała go w sobie, ulotniło się gdzieś poczucie ciężaru, lecz nie z powodu zwyczajnej nieważkości.Machinalnie poruszył ręką, aby dotknąć nią piersi, lecz po dotarciu na miejsce palce nie poczuły ani szorstkiej, bezpiecznej faktury skafandra, ani napiętych pod nim mięśni, obciągniętych żywym elastikiem. Nie było już skafandra ani osłanianego przezeń ciała; nie było również ręki, ramienia, palców — po prostu dwa pobliskie sektory przestrzeni ulegając inercyjnemu podporządkowaniu woli człowieka przeniknęły się w milczeniu, przemieszały ze sobą; stopniowo ustało wirowanie wypełniających je cząsteczek materii.
Jasność stopniowo zdobywała ów dziwny świat zaludniony nieruchomymi sylwetkami, wypełniony znajomymi sprzętami, meblami, przyrządami, sklepionymi wokół nich ścianami. Doogan, który stał się czystą, pozbawioną ciała świadomością, płynął powoli w przestrzeni przenikając z łatwością przez dowolne układy materialne. Mijał zastygłe w rozmaitych grymasach twarze, przesuwał się przed nie widzącymi oczami, w których zatrzymało się oburzenie, zachwyt, znudzenie. Niektóre z twarzy znał: po prostu znajdował się na jednym z podpoziomów “Dziesięciornicy”.
Padł skądś nie znany sygnał i w jednej chwili tłum woskowych postaci ożywił się. Myśli znalazły swoje dokończenie, słowa — treść ostateczną, zamiary — całkowity wyraz. Doogan zauważył, że w ukrytych w ścianach systemach zaczęły; przemieszczać się różnokolorowe ciecze o różnej temperaturze, którą również widział. Widział — to było okropne — prąd elektryczny płynący specjalnymi sieciami bezprzewodowymi i zasilający wszystkie wejścia, oświetlacze, automaty i nadajniki. Widział promieniowanie jądrowe pochodzące z czujników — i bez większego trudu dostrzegł fale głosowe przemieszczające się w różne strony korytarza. Co więcej, potrafił je czytać — uświadomił to sobie dopiero po jakimś czasie — ale nie potrafił ich wywoływać. Na rozgrywające się przed nim sceny nie potrafił wpływać w żaden fizyczny sposób.
Читать дальше