— Doktorze Llatz, wezwałem pana w określonej sprawie. Pańska rzecz, jak pan to załatwi; do jutra, do godziny, powiedzmy, dwudziestej, zorganizuje pan dla mnie przyzwoity miotacz małego kalibru, naładowany i gotów do użycia. Chce pan o coś zapytać? Nie? Tym lepiej. Ilość pieniędzy nie gra roli; zależy mi tylko na dyskrecji. Zrozumiał pan? W takim razie jest pan wolny.
“Przebiegi procesów niestacjonarnych zdradzają w tym miejscu bardzo wyraźne tendencje do przegięć, momentami nawet do nieciągłości. Interpretacja może być jedna. Prawdopodobieństwo błędu w diagnozie: zero. Zalecam zakończenie przygotowań i przejście w stan gotowości kreacyjnej.”
— Obejrzyjcie państwo koniecznie nowe rewelacyjne widowisko Paula Partnera. Miłość, nienawiść, zemsta, życie, śmierć. Feeria barw, najlepsi wykonawcy. Sceny mrożące krew w żyłach. Nie wolno zamykać na nie oczu: pełnia człowieczeństwa to przecież pełnia doznań.
— Jestem alkohol konwencjonalny, rezultat zbożnego wysiłku producentów, spełnienie pragnień tych, co mnie kochają. Dzięki mnie zapomnisz o szarzyźnie życia, twoja wiotka myśl uleci z szybkością światła w nieznane okolice Wszechświata, gdzie niewyobrażalne staje się realnym. Tylko jedna prośba: wypij mnie.
Medicus wyłączył ekran video, ściągnął kurek automatycznego dozownika ma zero i sięgnął przez blat po krótki podłużny futerał. Wyjęty stamtąd uniwersalny diagnostat położył na blacie, a następnie przyniósł ciężką niekształtną paczkę zawiniętą w folię, która wydawała się zmięta i przetłuszczona. Końcem starego skalpela przeciął folię i zajrzał do środka. Lufa miotacza połyskiwała matowo, wypukły jak rybie oko wskaźnik naładowania komór palił się rubinowym blaskiem. Medicus wydobył broń z folii, rozłożył kolbę, złożył, znowu rozłożył, nacisnął taster bezpiecznika. Rubinowe oko wskaźnika rozjarzyło się oświetlając zaciśniętą na kolbie dłoń. Lufa mierzyła w przeciwległą ścianę pomieszczenia i celownik musiał trochę się skrócić. Wodząc lufą po ścianach i sprzętach Medicus bawił się skwapliwością reakcji celownika.
Przyrząd, który trzymał w rękach, był gotów do zabijania. Czekał tyko na sygnał. Powoli, starając się nie patrzeć w wylot lufy Medicus obrócił miotacz w swoją stronę. Celownik nastawił się błyskawicznie na bliskie czoło Medicusa i zamarł. Rubinowa kropka łypała z boku jak przekrwione oko.
— W porządku — mruknął Medicus. Zabezpieczył broń; miotacz — do tej pory jak żywe stworzenie — spochmurniał, przygasł i z powrotem zamienił się w kawał martwego metalu. Medicus złożył kolbę, przystawił niezgrabny kształt miotacza do wnętrza futerału po diagnostacie. Obracając broń starał się wybrać takie jej położenie, przy którym najłatwiej mieściłaby się w środku. Potem ujął skalpel, przyłożył ostrze do wypełniającej futerał gąbki, nacisnął. Płaty gąbki oddzielały się od siebie z łatwością — jak ciało operowanego pacjenta.
Medicus zamknął wreszcie miotacz w futerale, wytarł spocone dłonie o kieszenie kombinezonu. Ujął futerał za uchwyt i zrobił kilka rund wokół kabiny. Środek ciężkości miotacza był dość mocno przesunięty poza uchwyt, wąski przód futerału leciał w dół — ale przy odrobinie koncentracji rzecz wydawała się do opanowania. Poszperał w kieszeniach, wyjął stoper i z wielką starannością wyzerował go kilka razy. Potem podszedł do blatu z rozpostartą folią i diagnostatem, postawił futerał.
— Start — powiedział. Zwolnienie zaczepów futerału, wyjęcie miotacza i odbezpieczenie go zajęło dokładnie cztery sekundy. Po kilkunastu próbach jedną sekundę udało się urwać. Zmiął folię i rzucił do zbiornika; w chwilę później wydobył ją stamtąd i zawinął w nią diagnostat. Przeciągając wzdłuż rozcięcia miniaturowym aparacikiem sprawił, że brzegi folii zrosły się ze sobą. Na blacie pozostał jedynie futerał z miotaczem w gąbczastym wnętrzu.
Medicus utoczył do szklanki trochę alkoholu konwencjonalnego, wypił, rzucił się na instar. Zasnął niemal natychmiast.
“Przyspieszenie ekspozycji. Jeszcze trochę. Wystarczy. Stop.”
— Proszę się zbudzić, panie profesorze. Otworzył oczy; srebrny głos automatu budzącego drżał jeszcze w powietrzu.
— Dzień dobry — powiedział automat. — Co mogę dla pana zrobić? Proszę tylko wyrazić życzenie.
Z napojów był tylko zormax; na zsyntetyzowanie szklanki wody Medicus czekał całe pięć minut. Umył się, ubrał, patrząc zupełnie w inną stronę złapał uchwyt futerału. Przed windami o tej porze nie zastał nikogo. Jechał sam; winda nie zatrzymywała się nawet na głównych poziomach.
— Nasza podróż potrwa około kwadransa. Życzy pan sobie obejrzeć program rozrywkowy, posłuchać muzyki? A może woli pan symfonię zapachową?
— Niech będzie.
— Proszę? — winda wydawała się zdziwiona. Naprawdę nieczęsto zdarzało się, że ktoś korzystał z jej propozycji.
— Niech będzie — powtórzył Medicus.
— Ale co pan wybiera?
— Wszystko razem.
— Oparł się o mięsiste obicie fotela jak o kark wielkiego cierpliwego zwierzęcia. Zadziałał projektor; zamknąwszy powieki Medicus przysłuchiwał się z roztargnieniem zawodzeniu sterowanych elektronicznie modulatorów. Po jego twarzy biegały kolorowe plamy, w powietrzu krzyżowały się zapachy rodem z dalekich łąk.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała winda zatrzymując się. Wejście rozsunęło się, ktoś zajrzał do środka i przystanął niezdecydowany.
— Co się tu dzieje? — zapytał. Medicus wyminął go bez słowa.
Pierwszy kordon stanowili dwaj faceci, których Medicus nie znał. Ten z nich, który był wysoki i suchy — jego wzrost rzucał się w oczy mimo siedzącej pozycji — nakazał mu beznamiętnym głosem zdjąć ubranie i ustawić się za czymś, co przypominało parawan. Drugi w tym czasie pilnie studiował zezwolenie na przeniesienie diagnostatu.
— Powinien pan prowadzić bardziej regularny tryb życia — pouczył Medicusa wysoki i suchy spoglądając znad mrowia wskaźników i monitorów.
— Moja sprawa — burknął niegrzecznie Medicus, zaskoczony. — Skończył pan? Nie jestem tu dla gawędzenia o regularności.
— Pańskie ubranie zostanie w depozycie. Przebierze się pan wracając. Teraz włoży pan to, co znajdzie w tej paczce.
Odziany w srebrzysty uniform dokładnie przylegający do ciała Medicus wyszedł zza parawanu.
— No, no — powiedział wysoki i suchy z uznaniem. — Czapeczkę i rękawiczki też. Bez dyskusji — dodał szybko widząc niechętny grymas na twarzy Medicusa. — Albo pan to założy, albo do widzenia.
Chcąc nie chcąc profesor naciągnął na głowę pokrowiec Z tego samego materiału zakrywający twarz i szyję, z wyciętymi szparkami na oczy. Zbliżył się do drugiego ze strażników i wyciągnął rękę w srebrnej rękawiczce, ale strażnik patrzył tylko na niego z dołu oczami o wyblakłych tęczówkach.
— Moje dokumenty — powiedział Medicus. — Zezwolenie, i bagaż.
Tamten wzruszył ramionami i pokazał za siebie niedbałym gestem. Futerał od diagnostatu ślizgał się o jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą w kierunku czerniejącego przed nim otworu.
W końcu korytarza znowu musiał czekać. Wreszcie ściana odsunęła się powoli i tu już nie było wątpliwości: w oczy uderzył zimny blask. Medicus zmrużył powieki, minął wejście, które zasunęło się natychmiast — zobaczył kolejną parę strażników ubranych niemal identycznie, o twarzach zasłoniętych profilowanymi przyłbicami, z wielkimi aplikacjami służby ochrony na piersiach. Byli uzbrojeni; czerń ich broni odcinała się wyraźnie od strojów i zimnej bieli ścian. Stali obok niskiego postumentu, na którym spoczywał futerał Medicusa. Widząc wchodzącego rozstąpili się i jeden z mich położył rękę na kolbie.
Читать дальше