Haladdin męczył się tak cały dzień, pół nocy spędził przy ognisku przy najmocniejszej z możliwych herbacie i, nic nie wymyśliwszy, obudził Cerlega, by ułożyć się do snu — ranek mądrzejszy bywa od wieczora. Trzeba powiedzieć, że patrząc na spokojnie i metodycznie przygotowujących się do wyprawy towarzyszy, postanowił twardo: będzie ziemię darł pazurami, ale wymyśli przynajmniej jakieś pośrednie rozwiązanie. Nawet on rozumiał, że wojsko stojące dzień po dniu bez celu, bez wyraźnego rozkazu, mięknie na kisiel.
Spał tej nocy fatalnie, kilka razy budził się i dopiero o świcie zasnął głębokim snem. Zobaczył we śnie wspaniały cyrk i siebie, drugoklasistę, który uciekł z lekcji — odstające uszy i palce lepkie od cukrowej waty. Oto z zamierającym sercem wpatruje się w niewiarygodnie piękną dziewczynę w śnieżnobiałej narzucie, która odważnie stąpa nad ciemną przepaścią po cienkim złotym promieniu. Nigdy wcześniej nie widział, żeby linoskoczek żonglował przy tym trzema dużymi kulami. Jak to możliwe? „Ale — co to?! Przecież to Sonia! Nieee!!! Zatrzymajcie ją, to nie dla niej zajęcie, ona tego nie potrafi! Tak, tak, rozumiem — już nie można jej zawrócić: do tyłu iść jest jeszcze trudniej… Tak, to prawda: jeśli się nie wystraszy, nic się jej nie stanie — to stara magia. Oczywiście, ze magia: przecież kule, którymi żongluje, to nic innego jak palantiry! Wszystkie trzy Kamienie Jasnowidzenia, do których można dotrzeć w tej części Sródziemia — to my je odnaleźliśmy i oddaliśmy jej… Ciekawe, jeśli Sonia i ja będziemy mieli po palantirze, to czy można przez nie przekazać dotknięcie?”
Z tą myślą się obudził; okazało się, że już dawno temu wstał świt. Nad ogniskiem apetycznie perkoce kociołek — Cerleg złowił w sidła kilka keklików — a Tangorn z uczuciem pieści swój ukochany Usypiacz. Właśnie odbicie słonecznego promienia z klingi miecza obudziło Haladdina, sami towarzysze najwyraźniej nie mieli zamiaru go budzić; pozwalali mu wyspać się do woli. Odprowadziwszy spojrzeniem „słonecznego zajączka”, który przemknął łukiem po kamieniach na ocienionej stronie wąwozu, pomyślał smutno: oto, kto bez problemu dotarłby do pałacu Władczyni Galadrieli — „słoneczny zajączek”!
Oślepiająca eksplozja oświetliła wszystkie zakamarki jego umysłu, gdy te dwie myśli — ostatnia myśl snu i pierwsza po obudzeniu — rozmijając się na wieki, cudownym przypadkiem zetknęły się koniuszkami skrzydeł. Oto i rozwiązanie — posłać za pomocą palantira „słonecznego zajączka”. Tego typu olśnienia zdarzały mu się wcześniej, na przykład, kiedy odkrył i udowodnił, że sygnał płynący po włóknie nerwowym ma nie chemiczną, a fizyczną naturę. Mimo to, za każdym razem odczuwał w takim przypadku jakiś cudowny smak nowości, jak przy spotkaniu z ukochaną. Każdy akt twórczy ma dwie składowe: chwilę olśnienia, a potem żmudną techniczną pracę, czasem trwającą latami. A końcowym celem obu jest udostępnienie tego olśnienia innym. Natura olśnienia jest taka sama w poezji i w rozpracowywaniu przestępstw. Skąd się bierze, nie wie nikt, ale ta chwila, kiedy — niech to nawet będzie nieuchwytnie krótka chwila! — stajesz się równy Jedynemu, jest tą rzeczą, dla której tak naprawdę warto żyć…
— Panowie! — oznajmił, podchodząc do ogniska. — Wygląda, że udało mi się jednak ułożyć tę naszą łamigłówkę. Może nie całą, ale istotną jej część. Pomysł jest prosty: zamiast nieść Zwierciadło do Orodruiny, przeniesiemy Orodruinę do Zwierciadła.
Cerleg, znieruchomiawszy z niesioną do ust łyżką rosołu, rzucił zaniepokojone spojrzenie na barona. „Dowódca nasz, chyba, tego… zwichrował z powodu nadmiernego wysiłku umysłowego…” Tangorn natomiast, uprzejmie unosząc brew, zaproponował lekarzowi, by najpierw nałożył sobie keklika, póki nie ostygły, a potem zaznajomił towarzystwo ze swą ekstrawagancką hipotezą.
— Jakie, do licha, kekliki! Posłuchajcie tylko! Prócz Zwierciadła, istnieją jeszcze inne magiczne kryształy — palantiry. Jeden mamy — w każdym razie możemy go mieć w każdej chwili…
Opowiadał im wszystko, co sam wiedział o właściwościach Kamieni Jasnowidzenia, dziwiąc się, z jaką precyzją jego nieobarczeni specjalną naukową i magiczną wiedzą towarzysze wyciągają z tej sterty informacji istotne — z ich punktu widzenia — detale. Wszyscy spoważnieli — zaczęła się praca.
— Tak więc, mamy dwa palantiry. Jeden pracuje w trybie „odbiór”, drugi — „nadawanie”. Jeśli zrzucimy „nadajnik” do Orodruiny, to, wiadomo, ulegnie zniszczeniu, ale przedtem, na mgnienie oka przed destrukcją, zdąży przekazać część Odwiecznego Ognia w okolicę „odbiornika”. Nasze zatem zadanie to umieszczenie takiego „odbiornika” w pobliżu Zwierciadła.
— Cóż, szlachetny panie — rzekł baron — cokolwiek o tym planie by nie powiedzieć, to na pewno owego sławetnego „szlachetnego szaleństwa” w pańskim pomyśle jest aż za dużo…
— Niech pan lepiej powie — podrapał się po czubku głowy Cerleg — jak dostarczymy palantir do Lorien i znajdziemy w samym jego środku Zwierciadło?
— Na razie nie wiem. Mogę powtórzyć to, co mówiłem już wczoraj: coś się wymyśli.
— Ma pan rację, Haladdinie — powiedział Tangorn. — W każdym razie na początek mamy konkretne zadanie: musimy odszukać brakujący palantir. Sądzę, że powinniśmy zacząć od Ithilien. Faramir na pewno coś wie o losach kryształu należącego do jego ojca. Nawiasem mówiąc, jestem pewien, że spotkanie z księciem dostarczy wam z niczym nieporównywalnej przyjemności…
CZĘŚĆ DRUGA
KRÓL I WŁADCA
Przecież jest to tylko ładnie brzmiący zwrot:
„Cała ziemia zalana wojskiem”.
Jeden żołnierz zaleje sobą dokładnie
tyle ziemi, ile mieści się pod jego butami.
R.L. Stevenson
Ithilien, Emyn Arnen
3 maja 3019 roku
— Która godzina? — zapytała sennie Eowina.
— Spij jeszcze, zielonooka. — Faramir uniósł się lekko na łokciu i czule pocałował ją w czubek głowy. Chyba to on sam, gwałtownie odwróciwszy się we śnie, niechcący obudził dziewczynę. Zraniona ręka szybko drętwiała, ale ukrywał ten fakt przed nią, wiedząc, jak lubi spać przylgnąwszy do niego całym ciałem, z głową ułożoną na jego ramieniu. Jak zwykle zasnęli dopiero przed świtem, tak więc słoneczne promienie od dawna już zalewały drewniane budynki fortu Emyn Arnen, przenikając również przez wąskie okienko ich „książęcej sypialni”. Kiedyś książę wstawał o świcie, gdyż według życiowego rytmu był „skowronkiem” i lepiej pracowało mu się w godzinach porannych. Teraz jednak, z czystym sumieniem chrapał niemal do południa: po pierwsze, co by o tym nie mówić — miesiąc miodowy, a po drugie, więzień nie ma się do czego spieszyć.
Dziewczyna jednak, zdążyła już wymknąć się spod jego ręki i teraz roześmiane oczy spoglądały na księcia ze sztucznym wyrzutem.
— Posłuchaj, naruszamy społeczną moralność ithilieńskiej kolonii.
— Akurat jest co naruszać — mruknął książę.
Eowina tymczasem przefrunęła niczym „słoneczny zajączek” na dalszy koniec łoża, gdzie nago, tak jak spała, usiadła skrzyżowała nogi i zaczęła doprowadzać do ładu swoją pszenicznego koloru grzywę włosów, rzucając od czasu do czasu na Faramira czujne spojrzenie spod opuszczonych rzęs. Podczas jednej z pierwszych nocy półżartem powiedział jej, że jedną z najwyrazistszych i najbardziej wyrafinowanych rozkoszy mężczyzny jest obserwowanie jak ukochana rano rozczesuje włosy, i od tej chwili Eowina stale szlifowała ten ich rytuał, z radością obserwując jego reakcję. „Podoba ci się nadal, kochany?” Uśmiechnął się w duchu, przypomniawszy sobie księcia Imrahila: ten twierdził, że kobiety z Północy, mając niezaprzeczalnie wiele zalet zewnętrznych, w łóżku są czymś pośrednim między śniętą rybą, a brzozowym polanem. „Ciekawe, czy to mnie się tak głupio udało, czy może on, biedaczysko, nigdy nie miał szczęścia?”
Читать дальше