Oczywiście, coś takiego może zdarzy ć się w każdej chwili. Jednak Hissune nie miał do tej pory okazji zobaczyć się z Koronalem i nie spodziewał się, by ta okazja pojawiła się dziś. Marzył o rzeczach wielkich, lecz nie zamierzał torturować się fałszywą nadzieją, wykonywał wiec znienawidzoną pracę myśląc o wszystkim, czego nauczył się w Rejestrze Dusz, i w dzień lub dwa po tym, jak dowiedział się, co zdarzyło się na Bazarze w Ni-moya, powrócił do Rejestru. Z bezczelnością, która wydawała się główną cechą jego charakteru, sprawdził w indeksie, czy istnieje jakieś nagranie Lorda Valentine'a. Wiedział, że taka bezczelność jest w istocie kuszeniem losu; wcale nie byłby zaskoczony, gdyby nagle zapaliły się światła, zabrzęczały alarmy, a do Rejestru wpadli uzbrojeni strażnicy, by aresztować zadufanego młodzika, który — nie mając do tego żadnego prawa — próbuje poznać umysł i duszę samego Koronala. Zaskoczyło go coś zupełnie innego: maszyna po prostu przekazała mu informację, że istnieje jedno nagranie Valentine'a, zrobione dawno temu, gdy dopiero co doszedł do swych męskich lat. Nie czując najmniejszego wstydu, Hissune bez wahania uruchomił odpowiedni przycisk.
Było ich dwóch, dwóch młodych ludzi, wysokich i silnych, o czarnych włosach i czarnych brodach. Oczy również mieli czarne i błyszczące, ramiona zaś szerokie; promieniowali pewnością siebie — na pierwszy rzut oka każdy rozpoznawał w nich braci. Lecz istniały pomiędzy nimi różnice. Jeden był już mężczyzną, drugi — przynajmniej do pewnego stopnia — pozostawał jeszcze chłopcem, o czym świadczyła nie tylko rzadka broda i gładka cera, lecz także widoczna w jego wzroku dobroduszność, ciepło i wesołość. Starszy wydawał się znacznie poważniejszy, twarz miał surowszą, władczą, jakby dźwigał ciężar wielkiej odpowiedzialności, która pozostawiła na nim niezatarte piętno. Do pewnego stopnia tak było rzeczywiście, bowiem ten, który nosił miano Voriaxa z Halanx, starszy syn Głównego Doradcy Damiandane'a, od dziecka uchodził za pewnego kandydata na następcę rządzącego Koronata.
Byli oczywiście i tacy, którzy widzieli jako Koronalajego młodszego brata, Valentine'a. Twierdzili, że jest on chłopcem niezwykle obiecującym, że w przyszłości mógłby być wspaniałym władcą, lecz Valentine nie miał złudzeń co do szczerości tych komplementów. Voriax był od niego starszy o osiem lat — i gdyby w ogóle któryś z nich miał zamieszkać na Zamkowej Górze, ponad wszelką wątpliwość byłby to właśnie on. Lecz nawet Voriax nie mógł wiedzieć na pewno, czy zostanie Koronalem, niezależnie od krążących na dworze plotek. Ich ojciec, Damiandane, należał do najściślejszego kręgu doradców Lorda Tyeverasa, lecz gdy Tyevcras został Pontifexem, udał się aż do stóp Góry, do miasta Bombifane, i wybrał na swego następcę Malibora. Nikt się tego nie spodziewał, bowiem Malibor był tylko gubernatorem prowincji, szorstkim człowiekiem bardziej zainteresowanym polowaniem niż ciężką administracyjną pracą. Valentine jeszcze się wtedy nie narodził, lecz Voriax powiedział mu, że ich ojciec nie zdradził ani rozczarowania, ani oburzenia, tracąc prawo do tronu. Taka reakcja była prawdopodobnie najlepszą oznaką, że doskonale nadawał się na władcę.
Valentine zastanawiał się czasami, czy Voriax zdolny będzie do podobnie szlachetnego zachowania, jeśli korona jednak go ominie ł spocznie na głowie innego księcia z Góry: na przykład Elidatha z Morrole Jub, powiedzmy, Tunigorna albo Stasilane'a, czy nawet na jego własnej. Jakie byłoby to dziwne! Czasami, w samotności, Valentine powtarzał słowa: Lord Stasilane, Lord Elidath, Lord Tunigorn, nawet Lord Valentine! Lecz takie marzenia zakrawały na głupotę. Valentine nie miał najmniejszej ochoty pozbawić tronu brata, a także nie miał na to wielkich szans. Jeśli z woli Bogini nie zdarzy się jakiś kosmiczny żart, jeśli Lordowi Malłborowi nie strzeli coś do głowy, gdy przyjdzie jego czas na zajęcie miejsca w Labiryncie, Koronalem zostanie Voriax. Wiedza ta odcisnęła ślad na jego duszy, widoczna była w całej jego postaci i zachowaniu.
Lecz teraz Valentine nie myślał wcale o skomplikowanych dworskich intrygach. Wraz z bratem spędzali wakacje w niższych partiach Zamkowej Góry. Zaplanowali je dawno, lecz musieli odłożyć na długo, bowiem w zeszłym roku, przejeżdżając ze swym przyjacielem Elidathem przez karłowaty las Ambelorn, Valentine doznał skomplikowanego złamania nogi i dopiero niedawno wyzdrowiał na tyle, by móc ruszyć w tę wyczerpującą podróż. Więc wraz z Voriaxem zjechali ze szczytu Góry, urządzili sobie wspaniałe wakacje, prawdopodobnie ostatnie takie wakacje Valentine'a przed przejęciem przez niego obowiązków, jakie spadają na dorosłego mężczyznę. Miał już siedemnaście lat, a ponieważ należał do wąskiego kręgu książąt, spośród których wybierano Koronala, wiele musiał się jeszcze nauczyć o technikach sprawowania władzy, by móc być gotowym na każde wyzwanie, jakie los może przed nim postawić.
A więc wybrał się na wakacje z Voriaxem, uciekającym przed własnymi obowiązkami, by wraz z bratem święcić swój powrót do zdrowia. Opuścili rodzinne Halanx, pojechali do pobliskiego miasta rozrywek, Wysokiego Morpin, gdzie szaleńczo, po wariacku jeździli tunelami mocy. Valentine nalegał też na lustrzany ślizg, chcąc sprawdzić siłę wyleczonej nogi, a gdy to zaproponował, na twarzy Voriaxa pojawił się zaledwie widoczny wyraz niepewności — jakby wątpił, czy Valentine jest już zdolny do takich rozrywek, lecz był zbyt taktowny, by o tym wspomnieć. Kiedy wstąpili na tor, stanął tuż obok brata, a gdy tamten przesunął się o krok, znów się do niego zbliżył, aż Valentine odwrócił się i powiedział:
— Sądzisz, że mogę upaść, bracie?
— Nie sądzę, byś miał upaść.
— Więc czemu stoisz tak blisko? Czyżbyś sam bał się upadku? — Valentine wybuchnął śmiechem. — Możesz się nie lękać. Zawsze zdążę cię podtrzymać.
— Jesteś wspaniałomyślny, braciszku — powiedział Voriax.
I wtedy płyty zaczęły się odwracać, lustra rozbłysły jasnym światłem; nie mieli już czasu na rozmówki. Rzeczywiście, Valentine przez chwilę czuł się niepewnie, bowiem korytarz luster nie był rozrywką dla inwalidów, a on po złamaniu kulał, nieznacznie, lecz denerwująco, i miał pewne trudności z zachowaniem równowagi. Szybko udało mo się jednak złapać rytm, nie potknął się i nie poślizgnął, nie upadł, choć płyty obracały się szybko w różnych kierunkach, a kiedy przegonił Voriaxa dostrzegł, że wyraz niepokoju znikł z jego twarzy, jednak to, co się rzeczywiście zdarzyło, dało mu wiele do myślenia. Potem obaj pojechali zboczem Góry w dół, do Tentagu, na festiwal tańczących drzew, potem do Erstud Grand i Minimoolu, i dalej, za Gimkandale, aż do Furible, by obserwować godowy lot kamiennych ptaków. A Valentine myślał, że wtedy, kiedy czekali, by płyty zaczęły się poruszać, Voriax zachował się jak troskliwy, kochający opiekun, lecz był nieco zbyt troskliwy, zbyt opiekuńczy, jakby znalazł jeszcze jeden sposób, by nim rządzić — a to jemu, Valentine'owi, stojącemu u progu dorosłości, wcale się nie podobało. Lecz wiedział, że braterstwo to w połowie miłość, a w połowie wojna, więc nie zdradzał swego zdenerwowania.
Z Furible udali się do Bimbaku Wschodniego i Bimbaku Zachodniego, zatrzymując się w obu miastach u stóp trzykilometrowych wież, których widok sprawiał, że nawet najbardziej aroganccy ludzie zaczynali czuć się jak mrówki. Stamtąd pojechali do Amblemornu, w którym kilkanaście małych strumyków łączy się w jedną potężną rzekę Glayge. To właśnie poniżej Amblemornu rozciągała się wielka równina, której gęsto zbita, biała jak kreda ziemia sprawiała, że wielkie drzewa rosły skarłowaciałe, nie wyższe od mężczyzny i nie grubsze od dziewczęcego ramienia. Właśnie tu Valentine miał wypadek, gdy jego wierzchowiec potknął się o zdradzieckie korzenie. Spadł z niego, a noga utkwiła mu między dwoma pniami, cienkimi, lecz liczącymi sobie tysiące lat i twardymi jak żelazo. Kości zrastały się długo, miesiącami leżał w łóżku, szalejąc z gniewu na myśl o zmarnowanym roku młodości. Dlaczego teraz tu wrócili? Voriax chodził po lesie, jakby szukał w nim ukrytego skarbu. W końcu obrócił się do brata i powiedział:
Читать дальше