Harrison uśmiechnął się z żalem.
— Sam rozumiesz, byłem zajęty. Czy chłopcy cię nie uprzedzili, że cały dzień nie mam czasu?
— Dla mnie zawsze znajdowałeś czas, Bill.
— Wiesz, jak się niekiedy układa. Masa roboty. Co mogłem poradzić?
Hooch pokręcił głową.
— Posłuchaj, Bill. Chyba już dość długo się okłamujemy. To, co się stało, było częścią planu, i to nie mojego planu.
— O czym ty mówisz, Hooch?
— Mówię, że ten kapral nie chciał pewnie skończyć ze złamaną nogą, ale chyba miał mnie sprowokować, żebym mu przyłożył.
— Miał tylko pilnować, żeby nie przeszkadzał mi nikt, kto nie był umówiony. Nic nie wiem o żadnym innym planie. — Harrison posmutniał. — Hooch, muszę cię uprzedzić, że ta sprawa nie wygląda dobrze. Napad na oficera armii Stanów Zjednoczonych…
— Kapral to nie oficer, Bill.
— Naprawdę żałuję, Hooch, że nie mogę przewieźć cię do Suskwahenny i tam postawić przed sądem. Tam mają prawników, sędziów i tak dalej. Ale proces musi się odbyć tutaj, a sędziowie w tej okolicy nie patrzą przychylnie na takich, co łamią kapralom kolana.
— Powiedzmy, że skończysz z tymi groźbami i wytłumaczysz, czego ode mnie chcesz.
— Chcę? Ja nie proszę cię o przysługę, Hooch. Po prostu martwię się o starego przyjaciela, który wpadł w tarapaty i zadarł z prawem.
— To musi być coś naprawdę obrzydliwego, bo inaczej próbowałbyś mnie przekupić, nie zmuszać. Coś, czego twoim zdaniem nie zrobię, jeśli mnie śmiertelnie nie wystraszysz. I ciągle próbuję sobie wyobrazić, co jest tak okropne, że według ciebie się nie zgodzę. Ta lista nie jest długa, Bill.
Harrison potrząsnął głową.
— Źle mnie oceniasz, Hooch. Całkiem źle.
— To miasto umiera, Bill — stwierdził Hooch. — Sprawy nie układają się tak, jak sobie zaplanowałeś. I według mnie dlatego, że miałeś kilka naprawdę głupich zagrań. Myślę, że Czerwoni zaczęli odchodzić… a może wszyscy wymarli… a ty popełniłeś głupstwo i próbowałeś jakoś sobie odbić stracone dochody z whisky. I sprowadziłeś tu największe męty, najgorszych Białych, jak choćby te rzeczne szczury, co siedziały ze mną w areszcie. Zbierali dla ciebie podatki, tak? Farmerzy nie lubią podatków. A szczególnie nie lubią, kiedy ściągają je takie męty.
Harrison nalał sobie na trzy palce whisky i jednym haustem wypił połowę tej porcji.
— W końcu straciłeś swoich whisky-Czerwonych i straciłeś swoich białych farmerów. Zostali ci tylko żołnierze, rzeczne szczury i tyle pieniędzy, ile potrafisz ukraść z tego, co dostaje armia za utrzymywanie pokoju na Zachodzie.
Harrison wypił resztę whisky i czknął.
— To oznacza, że miałeś pecha, postępowałeś głupio, a teraz myślisz, że jakoś cię z tego wyciągnę.
Harrison nalał do szklanki na kolejne trzy palce. Ale nie wypił, tylko zamachnął się i rzucił ją Hoochowi w twarz. Whisky zalała mu oczy, szklanka odbiła się od czoła, a sam Hooch upadł na podłogę i rozpaczliwie tarł powieki.
Po chwili, z mokrą szmatą na czole, siedział znowu na krześle — o wiele grzeczniejszy i bardziej rozsądny. Wiedział, że Harrison wpadł we wściekłość i Hooch nie dałby teraz sam za siebie złamanego szeląga. Byle tylko ujść stąd z życiem, a potem zobaczymy.
— Nie byłem głupi — burknął Harrison.
Nie, jesteś najmądrzejszym gubernatorem na świecie. Dziwne, że jeszcze nie zostałeś królem. To właśnie Hooch miał ochotę powiedzieć. Ale trzymał gębę na kłódkę.
— To przez Proroka. Tego Czerwonego z północy. Zbudował swoje Prorocze Miasto nad Wobbish, naprzeciwko Vigor Kościoła. I nie wmówisz mi, że był to tylko przypadek. To Armor-of-God, na pewno… próbuje odebrać mi stan Wobbish. I w tym celu wykorzystuje Czerwonego. Wiedziałem, że sporo tych dzikich rusza na północ, wszyscy o tym wiedzieli, ale wciąż miałem swoich whisky-Czerwonych, co jeszcze nie wymarli. A kiedy już będzie ich tu mniej, myślałem, zwłaszcza Shaw-Nee, bo oni odeszli, przyjdzie więcej białych osadników. I nie masz racji co do moich poborców podatkowych. To nie oni wystraszyli farmerów. To Ta-Kumsaw.
— Zdawało mi się, że Prorok.
— Nie drażnij mnie, Hooch. Ostatnio nie mam jakoś cierpliwości.
Czemu mnie nie uprzedziłeś, zanim cisnąłeś tą szklanką?
Nie, nie, nie mów nic, co mogłoby go rozgniewać.
— Przepraszam, Bill.
— Ta-Kumsaw jest naprawdę sprytny. Nie zabija Białych. On tylko przyjeżdża na farmę z pięćdziesięcioma Shaw-Nee. Do nikogo nie strzela. Ale kiedy Biali widzą wokół domu pięćdziesięciu wymalowanych wojowników, niekoniecznie dochodzą do wniosku, że rozsądnie jest zaczynać strzelaninę. I patrzą tylko, jak Shaw-Nee otwierają wszystkie bramy, stajnie i zagrody. Wypuszczają zwierzęta. Konie, świnie, krowy, kury… Jak Noe, który prowadził zwierzęta do arki, Shaw-Nee odchodzi w las i cała trzoda biegnie za nim. I tyle. Nikt ich więcej nie ogląda.
— Nie powiesz chyba, że nigdy nie złapali chociaż paru sztuk?
— Wszystkie znikają. Nie znaleźliśmy nawet ich śladów. Ani jednego kurzego piórka. To właśnie wypędziło stąd farmerów: wiedzieli, że lada dzień mogą stracić całą swoją trzodę.
— Shaw-Nee zjadają te zwierzęta, czy co? Nie ma takiej sprytnej kury, co by długo przeżyła w lesie. To tylko prezent gwiazdkowy dla lisów.
— Skąd mogę wiedzieć? Farmerzy przychodzą do mnie i mówią: odzyskaj nasze zwierzęta albo zabij Czerwonych, którzy je ukradli. Ale ani moi żołnierze, ani moi zwiadowcy, ani nikt nie potrafi znaleźć ludzi Ta-Kumsawa. Nawet jednej wioski. Próbowałem zaatakować osadę Caska-Skeeaw nad Małą My-Ammy, ale tylko przekonałem do odejścia jeszcze więcej Czerwonych. A Ta-Kumsaw nawet nie przyhamował.
Hooch bez trudu mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał ten atak na wieś Caska-Skeeaw. Starcy, kobiety, dzieci, ich ciała podziurawione kulami i wpół spalone… Hooch dobrze wiedział, jak Harrison postępuje z Czerwonymi.
— Aż w końcu miesiąc temu zjawia się Prorok. Wiedziałem, że przybywa. Nawet whisky-Czerwoni nie potrafili o niczym innym rozmawiać. Prorok nadchodzi. Idź zobaczyć Proroka. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie się zatrzyma, gdzie wygłosi tę swoją przemowę, posłałem nawet paru oswojonych Czerwonych, żeby to wykryli. Nic z tego, Hooch. Ani słówka. Nikt nie wiedział. I pewnego dnia rozeszło się po całym mieście: Prorok tu jest. Gdzie? Chodź, Prorok już przybył. Nikt nie powiedział gdzie. Przysięgam, że ci Czerwoni umieją rozmawiać bez słów. Rozumiesz, o co mi chodzi.
— Bill, powiedz, że miałeś tam szpiegów, bo pomyślę, że tracisz rozum.
— Szpiegów? Sam tam poszedłem, co ty na to? A wiesz jak trafiłem? Ta-Kumsaw przysłał mi zaproszenie. To przekracza ludzkie pojęcie. Bez żołnierzy, bez broni, tylko ja.
— I poszedłeś? Mógł cię złapać i…
— Dał słowo. Ta-Kumsaw jest może Czerwony, ale dotrzymuje słowa.
Hooch uznał to za zabawne. Harrison, który przechwalał się, że nigdy nie dotrzymał obietnicy danej Czerwonemu, liczył, że Ta-Kumsaw dotrzyma swojej. No, ale wrócił żywy, prawda? Czyli na słowie Ta-Kumsawa można polegać.
— Poszedłem. Byli tam chyba wszyscy Czerwoni z całego rejonu My-Ammy. Co najmniej dziesięć tysięcy. Siedzieli na porzuconym polu kukurydzy… Nie brakuje ich tutaj, możesz mi wierzyć. Dzięki Ta-Kumsawowi. Gdybym miał tam swoje dwa działa i setkę żołnierzy, mógłbym za jednym zamachem rozwiązać problem Czerwonych.
— Szkoda, że nie miałeś — mruknął Hooch.
— Ta-Kumsaw chciał, żebym usiadł na samym przodzie, ale odmówiłem. Trzymałem się z tyłu i słuchałem. Prorok wyszedł, stanął na jakimś starym pniaku i gadał, gadał, gadał.
Читать дальше