A nade wszystko zobaczył wizję Kryształowego Miasta. Miasta zbudowanego z wody twardej i czystej jak szkło, wody, co nigdy się nie rozpłynie, z której wznosi się wieże tak wysokie, że mogłyby rzucać cienie długie na siedem mil. Ale że były tak czyste i przejrzyste, nie rzucały cienia wcale, a słoneczne promienie bez przeszkód przenikały każdy ich cal, jard i milę. Gdziekolwiek stanęli mężczyzna czy kobieta, mogli spojrzeć w głąb kryształu i zobaczyć wszystkie wizje, które oglądał teraz Lolla-Wossiky. Absolutne zrozumienie — oto, co otrzymali. Spojrzenie oczami czystego słonecznego blasku i przemawianie głosem błyskawicy.
Lolla-Wossiky, który od teraz nazywany będzie Tenska-Tawa, nie wiedział, czy zbuduje Kryształowe Miasto, czy w nim zamieszka, czy w ogóle zobaczy je przed śmiercią. Wystarczy, jeśli dokona tego, co jako pierwsze oglądał w skamieniałej wodzie Wobbish. Patrzył i patrzył, aż wreszcie jego umysł nie widział już niczego. Potem przeczołgał się na drugi brzeg, wyszedł na ziemię i szedł przed siebie, aż dotarł na łąkę, którą zobaczył w wizji.
To tutaj zwoła razem wszystkich Czerwonych, nauczy tego, co zobaczył w wizji, i pomoże im zostać nie najsilniejszymi, ale silnymi; nie największymi, ale wielkimi; nie najwolniejszymi, ale wolnymi.
Pewna beczułka w rozwidleniu konarów pewnego drzewa. Przez całe lato była ukryta przed wzrokiem patrzącego z dołu.
Jednak nadal znajdował ją deszcz i upał letnich dni, insekty i zęby szukających soli wiewiórek. Na przemian wilgotna i sucha, rozgrzana i chłodna… w takich warunkach żadna beczułka nie przetrwa wiecznie. Pękła — odrobinę, ale wystarczająco; płyn ze środka sączył się kropla za kroplą i po kilku godzinach beczułka była pusta.
Nie miało to znaczenia. Nikt jej nie szukał. Nikt za nią nie zatęsknił. Nikt nie płakał, kiedy zimą rozsadził ją lód, a klepki posypały się z drzewa w śnieg.
Kiedy do gubernatora Billa Harrisona doszła wieść o jednookim Czerwonym, którego nazywają Prorokiem, roześmiał się.
— Przecież to nie kto inny jak mój stary przyjaciel, Lolla-Wossiky. Kiedy skończy mu się ta beczułka whisky, którą mi ukradł, skończą się jego wizje.
Po pewnym czasie jednak gubernator Harrison zauważył, jak wielką wagę przywiązuje się do słów Proroka, jak wielu Czerwonych wymawia jego imię z takim szacunkiem, z jakim szczery chrześcijanin wymawia imię Jezusa. Zaniepokoił się nieco. Wezwał zatem wszystkich Czerwonych z okolic Carthage City — było to wkrótce po dniu whisky, więc nie zabrakło mu publiczności — i wygłosił do nich przemówienie. A w przemówieniu tym powiedział w szczególności jedno:
— Jeśli stary Lolla-Wossiky rzeczywiście jest Prorokiem, to powinien sprawić cud, pokazać, że potrafi nie tylko gadać. Powinniście kazać mu odciąć sobie rękę albo nogę, a potem umocować z powrotem. To byłby dowód, że prawdziwy z niego prorok. Albo jeszcze lepiej, niech wydłubie sobie oko a potem je wyleczy. Co mówicie? Że ma już wybite oko? To znaczy, że dojrzał do cudu, zgadza się? Powiadam wam, nie jest żadnym prorokiem, dopóki ma tylko jedno oko.
Wieść o tym dotarła do Proroka, kiedy nauczał na łące opadającej łagodnie ku brzegowi Chybotliwego Kanoe, niecałą milę od miejsca, gdzie rzeka wlewała swe wody do Wobbish. Jacyś whisky-Czerwoni powtórzyli mu wyzwanie. Drwili nawet z Proroka, mówiąc:
— Przyszliśmy zobaczyć, czy uleczysz swoje oko.
Prorok przyjrzał im się zdrowym okiem i tak odpowiedział:
— Tym okiem widzę dwóch czerwonych ludzi, słabych i chorych, niewolników trunku. Takich ludzi, co drwią ze mnie słowami człowieka, który zamordował mojego ojca.
Potem zamknął zdrowe oko i tak powiedział:
— A tym okiem widzę dwóch synów krainy, całych, silnych i pięknych, którzy kochają swe żony i dzieci, którzy czynią dobro wszelkim stworzeniom.
Po czym znowu otworzył oko i rzekł:
— Które oko jest chore, a które widzi prawdziwie? A oni odpowiedzieli na to:
— Tenska-Tawa, jesteś prawdziwym Prorokiem i masz dwoje zdrowych oczu.
— Idźcie i powtórzcie Białemu Mordercy Harrisonowi, że widzieliście znak, którego żądał. I powiedzcie mu jeszcze o innym znaku, o który wcale nie prosił. Powiedzcie, że pewnego dnia pożar wybuchnie w jego domu. Ognia nie rozpali ludzka ręka. Dopiero deszcz stłumi ten pożar, a zanim zgaśnie, płomienie odbiorą mu coś, co kocha bardziej niż własną rękę, nogę albo oko. I nie będzie w jego mocy, by to przywrócić.
ROZDZIAŁ 6
BECZUŁKA PROCHU
Hooch nie wierzył własnym uszom.
— To znaczy, że nie chcecie całego transportu?
— Nie zużyliśmy jeszcze tego, coście nam sprzedali ostatnim razem, Hooch — odparł kwatermistrz. — Cztery beczułki, więcej nam nie trzeba. Prawdę mówiąc, i tego będzie aż nadto.
— Płynę rzeka od Dekane wyładowany whisky, nie zatrzymuję się, żeby sprzedać coś w miastach po drodze, poświęcam się, a wy mówicie…
— Spokojnie, Hooch. — Kwatermistrz uśmiechnął się krzywo. — Wszyscy przecież wiemy, co to za poświęcenie. Myślę, że bez trudu odrobicie straty. A jeśli nie, no cóż… To znaczy, że nierozsądnie zagospodarowaliście to, coście zarobili na nas poprzednim razem.
— Kto jeszcze wam sprzedaje?
— Nikt.
— Już prawie siedem lat przypływam do Carthage City, a od czterech miałem monopol…
— I gdybyście trochę pomyśleli, przypomnielibyście sobie, że za dawnych lat większość waszego trunku kupowali Czerwoni.
Hooch rozejrzał się, odszedł kawałek, stanął na wilgotnym, porośniętym trawą brzegu. Krypa kołysała się leniwie. To fakt, nie zauważył żadnych Czerwonych. Ani jednego. Wiedział, że to nie żaden spisek. Już ostatnio Czerwonych było mniej, ale przecież zawsze znalazło się paru pijaków.
Odwrócił się i krzyknął do kwatermistrza:
— Więc nie został już ani jeden whisky-Czerwony, tak?
— Pewnie, są whisky-Czerwoni. Ale whisky jeszcze się nie skończyła. Dlatego leżą gdzieś teraz pijani.
Hooch zaklął.
— Porozmawiam o tym z gubernatorem.
— Nie, dzisiaj nie porozmawiacie — oświadczył kwatermistrz. — Jest bardzo zajęty.
Hooch uśmiechnął się krzywo.
— Dla mnie znajdzie wolną chwilę.
— Na pewno nie, Hooch. Powiedział to wyraźnie.
— Moim zdaniem, on może sobie myśleć, że jest za bardzo zajęty, ale ja wcale tak nie myślę.
— Jak tam chcecie — mruknął żołnierz. — Mam wyładować te cztery beczułki?
— Nie — odparł Hooch.
A potem krzyknął do swoich chłopców, zwracając się głównie do Mike'a Finka, bo Fink wyglądał, jakby w razie potrzeby potrafił kogoś zabić:
— Jakby ktoś próbował położyć łapę na tej whisky, chcę zobaczyć cztery dziury po kulach w jego ciele, zanim zrzucimy je do wody!
Chłopcy pomachali mu ze śmiechem… oprócz Mike'a Finka, który tylko bardziej wykrzywił gębę. Stary z niego zabijaka. Podobno łatwo poznać ludzi, którzy próbowali się z nim zmierzyć: nie mają uszu. I podobno jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać się Finkowi z jednym uchem wciąż trzymającym się głowy: poczekać, aż zacznie przeżuwać odgryzione ucho, i wtedy strzelić do niego ze dwa razy, żeby odwrócić jego uwagę. A potem uciekać. Dobry chłopak na rzekę. Ale Hooch odczuwał pewien niepokój na myśl o tym, co zrobi Fink, jeśli nie dostanie swoich pieniędzy. Bill Harrison musi zapłacić za cały ładunek whisky. Inaczej będzie miał kłopoty.
Przechodząc przez bramę, Hooch zauważył kilka rzeczy. Wisiała na niej ta sama tablica, którą Harrison umieścił cztery lata temu. Nikt jej nie zmieniał, choć była już mocno podniszczona i wyblakła. Miasto też nie rosło. Wszystko straciło już blask nowości i sprawiało wrażenie zaniedbania.
Читать дальше