Teraz zafascynowany obserwował dłonie Olchy. Smukłe, silne, zręczne, poruszały się niespiesznie, obejmując dzbanek, gładząc, zestawiając, łącząc odłamki gliny, pieszcząc i wspomagając. Kciuki naprowadzały mniejsze kawałki na miejsce, łączyły, dodawały otuchy. Podczas pracy Olcha nucił bez przerwy dwa pozbawione melodii słowa. Pochodziły z Dawnej Mowy. Ged wiedział o tym, nie znał jednak ich znaczenia. Olchę do tego stopnia zaabsorbowała praca, iż miał na twarzy wyraz błogości, bezczasowego spokoju, zniknęły z niej smutek i napięcie.
Dłonie oderwały się od dzbanka, rozchylając się niczym płatki rozkwitającego kwiatu. Naczynie stało na dębowym stole, całe.
Gdy Ged dziękował, Olcha rzekł:
— To żaden kłopot. Pęknięcie było bardzo proste. To dobra robota, dobra glina. Najciężej naprawić niechlujną robotę.
— Pomyślałem o czymś, co mogłoby pomóc ci spać — powiedział Ged.
Olcha ocknął się o świcie i wstał, by gospodarz mógł położyć się i przespać do rana. Obaj jednak wiedzieli, że nie może to trwać zbyt długo.
— Chodź ze mną — rzekł stary człowiek.
Wyruszyli w głąb lądu ścieżką okrążającą pastwisko kóz i wijącą się między wzgórzami, małymi, lekko zaniedbanymi spłachetkami pól i przyczółkami lasu. Olsze Gont wydawał się wyspą dziką, niegościnną. Górujący nad nią poszarpany skalny szczyt budził lęk.
— Przyszło mi do głowy — wyjaśnił Krogulec — że jeśli poradziłem sobie równie dobrze jak Mistrz Ziół, utrzymując cię z dala od suchej krainy i muru tylko dzięki dotknięciu ręki, inni może także zdołają ci pomóc. Jeśli lubisz zwierzęta.
— Zwierzęta?
— Widzisz… — zaczął Krogulec, ale urwał, bo ścieżką pędziła ku nim dziwna istota. Opatulona w spódnice i szale, na nogach miała wysokie skórzane buty. Z jej włosów sterczały pióra.
— Paniole, paniole! — krzyknęła.
— Witaj, Wrzosie, spokojnie — odparł Krogulec.
Zatrzymała się, kołysząc na boki. Pióra we włosach tańczyły, twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
— Wiedziała, że przyjdziesz! — huknęła. — Ułożyła palce w dziób sokoła i pokazała: Idź, idź. Wiedziała, że przyjdziesz.
— I przyszedłem.
— Do nas?
— Do was. Wrzos, to jest pan Olcha.
— Paniolcha — szepnęła i ucichła nagle, jakby po raz pierwszy dostrzegając przybysza. Skuliła się, skurczyła, spuszczając wzrok ku stopom.
Tak naprawdę nie miała butów. Jej nagie nogi od kolan w dół pokrywała warstwa zasychającego brązowego błota. Podkasaną spódnicę wsunęła pod pasek.
— Łapałaś żaby, prawda, Wrzos?
Obojętnie skinęła głową.
— Pójdę, powiem cioteczce — oznajmiła, zaczynając szeptem i wznosząc głos do krzyku, po czym umknęła w stronę, z której przyszła.
— Poczciwa dusza — rzekł Krogulec. — Kiedyś pomagała mojej żonie, teraz mieszka z naszą czarownicą i jej pomaga. Chyba nie masz nic przeciw odwiedzinom w domu czarownicy?
— Ależ nie, panie.
— Wielu by miało, szlachty i zwykłych ludzi, czarodziejów i czarnoksiężników.
— Moja żona, Lilia, była czarownicą.
Krogulec skłonił głowę. Przez chwilę szedł w milczeniu.
— Jak odkryła swój dar, Olcho?
— Urodziła się z nim. Jako dziecko sprawiała, że oderwana gałąź znów przyrastała do drzewa, inne dzieci przynosiły jej do naprawy zniszczone zabawki. Kiedy jednak ojciec widział, co robi, bił ją po rękach. Jej rodzina wiele znaczyła w mieście. Bardzo szanowani ludzie — dodał Olcha swym spokojnym, łagodnym głosem. — Nie chcieli, by zadawała się z czarownicami, bo przez to nie mogłaby poślubić równie szanowanego mężczyzny. Ukrywała zatem przed nimi to, że się uczy. A czarownice z miasta nie chciały mieć z nią nic do czynienia, nawet gdy zwracała się do nich o pomoc. Bały się jej ojca. W końcu pojawił się bogaty zalotnik. Była bowiem piękna, wierz mi, panie; piękniejsza, niż potrafiłbym wyrazić. I ojciec kazał jej go poślubić. Tej nocy uciekła. Przez kilka lat żyła samotnie, wędrowała. Od czasu do czasu wstępowała na naukę do którejś z czarownic, lecz utrzymywała się sama dzięki swym zdolnościom.
— Taon nie jest wielką wyspą.
— Ojciec jej nie szukał. Oznajmił, że marna czarownica nie jest jego córką.
I znów Krogulec skłonił głowę.
— Aż w końcu przybyła do ciebie.
— Nauczyła mnie więcej, niż ja mogłem nauczyć ją — odparł szczerze Olcha. — Miała ogromny dar.
— Wierzę.
Dotarli do sporej chaty przycupniętej w dolince, otoczonej splątanym gąszczem oczaru i żarnowca. Na jej dachu siedziała koza, wokół przechadzało się stadko biało nakrapianych czarnych kur. Leniwa mała suka, owczarek, na ich widok uniosła głowę, zastanowiła się, czy warto zaszczekać, uznała, że nie warto, i zamerdała ogonem.
Krogulec podszedł do niskiego wejścia i pochylając się, zajrzał do środka.
— Tu jesteś, cioteczko — rzekł. — Przyprowadziłem ci gościa. To Olcha, czarodziej z wyspy Taon. Zajmuje się naprawami i jest w tym mistrzem. Wierz mi, przed chwilą widziałem, jak naprawiał zielony dzbanek Tenar, wiesz który. Straszny niezgrabiasz ze mnie. Parę dni temu upuściłem go i stłukłem.
Wszedł do chaty, Olcha podążył jego śladem. Na wyściełanym fotelu obok drzwi siedziała stara kobieta. Ze swego miejsca mogła wyglądać na rozsłoneczniony świat. W jej rzadkich siwych włosach tkwiły pióra, na kolanach miała dropiatą kurę. Uśmiechnęła się do Krogulca z przejmującą słodyczą i pozdrowiła gościa uprzejmym skinieniem głowy. Kura obudziła się, zagdakała i uciekła.
— To jest Mech — oznajmił Krogulec — czarownica. Posiada wiele zdolności; największą z nich jest dobro.
Olcha pomyślał, że tak mógłby przemawiać Arcymag z Roke, przedstawiając wielkiego maga równie wielkiej damie. Ukłonił się. Staruszka przekrzywiła głowę i zaśmiała się cicho.
Lewą, zdrową ręką zakręciła krąg i spojrzała pytająco na Krogulca.
— Tenar? Tehanu? — odparł. — Wciąż są w Havnorze, u króla. Zapewne świetnie się bawią, oglądają piękne budowle i pałace.
— Zrobiłam nam korony! — wykrzyknęła Wrzos, wypadając z cuchnącego mrocznego chaosu panującego w głębi izby. — Jak królom i królowym. Widzicie? — Z dumą zaprezentowała kurze pióra sterczące pod najróżniejszymi kątami z jej gęstych splotów. Cioteczka Mech, która dopiero teraz uświadomiła sobie, że także ma na głowie ową wątpliwą ozdobę, bezskutecznie spróbowała strącić pióra i skrzywiła się kwaśno.
— Korony są ciężkie — powiedział Krogulec. Delikatnie wyjął pióra z siwych włosów.
— Kto jest królową, paniolcu?! — krzyknęła Wrzos. — Kto jest królową? Bannen to król, a królowa?
— Król Lebannen nie ma królowej, Wrzos.
— Czemu nie? Powinien mieć. Czemu nie ma?
— Może wciąż jej szuka?
— Ożeni się z Tehanu! — wrzasnęła radośnie Wrzos. — Zobaczysz. Krogulcowi twarz zmieniła się nagle, zamknęła, stężała.
— Wątpię — odparł tylko. Trzymając w dłoni pióra wyjęte z włosów czarownicy, pogładził je delikatnie. — Jak zwykle przychodzę prosić o przysługę, cioteczko.
Czarownica wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń z tak wielką czułością, że Olchę ogarnęło głębokie wzruszenie.
— Chcę od ciebie pożyczyć szczeniaka.
Mech wyraźnie posmutniała. Wrzos, stojąca obok z otwartymi ustami, zastanawiała się chwilę, w końcu huknęła:
— Szczeniaka? Cioteczko Mech, szczeniaków już nie ma! Stara kobieta przytaknęła ponuro, gładząc brązową dłoń Krogulca.
Читать дальше