Rozgniewana wmaszerowała do domu i spróbowała trzasnąć drzwiami. Utknęły raz czy dwa, co trochę popsuło efekt.
W pokoju zaciągnęła zasłony, usiadła w fotelu na biegunach i zaczęła kołysać się gwałtownie.
— Na tym rzecz polega — mruknęła. — Nie mogę tak chodzić i się wtrącać. Na tym rzecz polega.
* * *
Wozy sunęły wolno po wyboistych drogach w stronę kolejnego miasteczka, którego nazwę trupa niezbyt dobrze pamiętała i miała natychmiast zapomnieć. Zimowe słońce wisiało nisko nad wilgotnymi, okrytymi mgłą polami kapusty na równinie Sto; cisza podkreślała tylko skrzypienie kół.
Hwel siedział w ostatnim wozie, kiwając zwisającymi na zewnątrz nogami.
Starał się bardzo. Vitoller oddal w jego ręce edukację Tomjona.
— Lepiej sobie z tym radzisz — stwierdził i dodał z typowym dla siebie wyczuciem taktu: — Poza tym pasujesz do niego wzrostem. Ale nic z tego nie wychodziło.
— Jabłko — powtórzył krasnolud i pomachał owocem w powietrzu.
Tomjon uśmiechnął się. Miał już prawie trzy lata i nie wypowiedział ani jednego zrozumiałego słowa. Hwel zaczynał żywić niedobre podejrzenia co do czarownic.
— Przecież jest bystry — zauważyła pani Vitoller. Jechała w wozie i cerowała kolczugę. — Dużo wie, jest posłuszny. Chciałabym tylko, żeby przemówił — dodała cicho, gładząc chłopca po policzku. Hwel wręczył Tomjonowi jabłko, a malec przyjął je z powagą.
— Na pewno czarownice was oszukały — uznał krasnolud. — No wiecie, odmieńcy i co tam jeszcze… Kiedyś takie rzeczy zdarzały się częściej. Moja praprababka opowiadała, że i nam się to przytrafiło. Wróżki zamieniły człowieka i krasnoluda. Podobno nasi niczego nie zauważyli, dopóki nie zaczął sobie rozbijać głowy o sufit…
Mówią, że owoc ten jest niby świat nasz cały
Tak słodki. Aleja powiadam, że jak serce
Tak czerwone z wierzchu, ale w środku bez trudu
Znajdujemy robaka, zgniliznę, zepsucie.
Jakby nie błyszczał owoc, jedno ugryzienie
Wskaże, że niejeden człowiek od wewnątrz gnije.
Oboje odwrócili się równocześnie, spoglądając na Tomjona. Chłopiec kiwnął im głową i spokojnie gryzł jabłko.
— To mowa Czerwia z Tyrana — wyszeptał Hwel. Zwykłe opanowanie wymowy nagle go puściło. — Niech to piekło…
— Mówił całkiem jak…
— Sprowadzę Vitollera — postanowił Hwel; zeskoczył na ziemię i sadząc przez zamarznięte kałuże pobiegł na czoło karawany. Tam aktor dyrektor gwizdał niemelodyjnie i szedł spacerkiem przed siebie.
— Co tam, b’zugda-hiara [8] Mordercza obelga w krasnoludzim, ale tutaj użyta w znaczeniu pieszczotliwym. Dosłownie: „ozdoba trawnika”.
? — powitał przyjaciela wesoło.
— Chodź zaraz! On mówi!
— Mówi?
Hwel podrygiwał z emocji.
— Cytuje! — krzyknął. — Musisz to zobaczyć. Mówi całkiem jak…
— Ja? — spytał Vitoller kilka minut później, kiedy zatrzymali wozy w zagajniku bezlistnych drzew przy drodze. — Czy mój głos naprawdę tak brzmi?
— Tak — potwierdziła chórem trupa.
Młody Willikins, który specjalizował się w rolach kobiecych, szturchnął lekko chłopca, stojącego na pustej beczce pośrodku polany.
— Mały, a znasz mój monolog z Co kto lubi? Tomjon przytaknął.
— Nie jest martwy, powiadam, ten, co leży pod głazem. Gdyby bowiem Śmierć usłyszał…
Słuchali w zadziwieniu; nieskończone mgły kłębiły się nad mokrymi polami, a czerwona kula słońca wolno zsuwała się z nieba. Kiedy chłopiec skończył, po twarzy Hwela spływały gorące łzy.
— Na wszystkich bogów! — szepnął. — Musiałem być w świetnej formie, kiedy to pisałem. Głośno wytarł nos.
— Czyja tak mówię? — spytał pobladły Willikins. Vitoller poklepał go po ramieniu.
— Gdybyś tak to mówił, mój mały — rzekł — nie stałbyś teraz po tyłek w błocie na tych zakazanych polach, mając tylko kapustę do herbaty.
Klasnął w ręce.
— Dosyć! Dosyć! — zawołał. Oddech skraplał się w parę w mroźnym powietrzu. — Do roboty wszyscy. O zachodzie musimy stanąć pod murami Sto Lat.
Pomrukujący aktorzy otrząsali się z zachwytu i wracali do wozów. Vitoller skinął na krasnoluda i objął go za ramiona, a raczej za czubek głowy.
— I co? — zapytał. — Wasza rasa zna się na magii. Przynajmniej tak się mówi. Co o tym myślisz?
— Cały czas spędza przy scenie, mistrzu. To naturalne, że czegoś się nauczył — odparł Hwel. Vitoller pochylił się nisko.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Wierzę, że usłyszałem głos, który moim bazgrołom nadał kształt i wypalił słowa w samym sercu — wyznał z prostotą Hwel. — Wierzę, że usłyszałem głos, który sięgnął poza żałosną formę mojej pisaniny i wypowiedział to, co chciałem, by mówiła, ale brakło mi talentu, by to osiągnąć. Kto wie, skąd się biorą takie rzeczy.
Wpatrywał się spokojnie w zaczerwienioną twarz Vitollera.
— Może odziedziczył to po ojcu — rzekł.
— Ale…
— I kto wie, czego mogą dokonać czarownice? Vitoller poczuł w swej dłoni palce żony. Wyprostował się, zaskoczony i gniewny, a ona pocałowała go w kark.
— Nie dręcz się. Przecież jest jak najlepiej. Twój syn zadeklamował swoje pierwsze słowo.
* * *
Nadeszła wiosna i były król Verence wciąż nie mógł się pogodzić z własnym zgonem. Bezustannie krążył po zamku, szukając sposobu na zmuszenie starożytnych kamieni, by go uwolniły.
Starał się także unikać innych duchów.
Champot był w porządku, chociaż trochę męczący. Lecz Verence cofnął się na pierwszy widok Bliźniąt, idących ręka w rękę mrocznymi korytarzami. Ich małe duchy były świadectwem czynów czarniejszych jeszcze niż zwykły zestaw królobójczych nieprzyjemności.
Był również Wędrowny Troglodyta, właściwie mglisty małpolud w futrzanej przepasce biodrowej, który nawiedzał zamek chyba tylko dlatego, że mury zostały zbudowane na jego kurhanie. Bez żadnych dostrzegalnych powodów od czasu do czasu przejeżdżał przez pralnię rydwan z wrzeszczącą kobietą. A co do kuchni…
Któregoś dnia Verence nie wytrzymał, mimo wszystkich argumentów Champota, i podążył za zapachami potraw do wielkiej, gorącej, wysoko sklepionej groty, służącej jako zamkowa kuchnia i rzeźnia. To zabawne, ale od dzieciństwa nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Królowie i kuchnie jakoś do siebie nie pasują.
Kuchnia była pełna duchów.
Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi.
Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów. Kilka go zauważyło; zabrzmiały dziwne, beczące odgłosy, metaliczne i zgrzytliwe. Przez wszystkie te zjawy kucharz i jego pomocnicy przechodzili obojętnie, zajęci przygotowywaniem wegetariańskich parówek.
Verence przyglądał się temu przez pół minuty, po czym uciekł. Żałował, że nie ma żołądka, by na czterdzieści lat wsadzić sobie dwa palce w gardło i zwrócić wszystko, co zjadł za życia.
Szukał uspokojenia w stajni, gdzie skowyczały i drapały drzwi ukochane psy myśliwskie, zaniepokojone jego wyczuwaną, ale niewidoczną obecnością.
Ostatnio nawiedzał — nie cierpiał tego słowa — Długą Galerię, gdzie z cieni spoglądały na niego zakurzone portrety dawno zmarłych królów. Żywiłby dla nich cieplejsze uczucia, gdyby nie spotkał kilku bełkoczących w rozmaitych częściach budowli.
Читать дальше