— Kto cię pytał?!
Błazen dygotał dokładnie w przeciwfazie z zamkiem, był więc jedynym obiektem, który wydawał się doskonale nieruchomy.
— Ehem… Ty, panie — wyjąkał.
— Sprzeczasz się ze mną?
— Nie, panie!
— Tak myślałem. Jesteś z nimi w zmowie, prawda?
— Panie! — Błazen był naprawdę zaszokowany.
— Wszyscy jesteście w zmowie! — krzyknął książę. — Cała wasza banda! Jesteście gromadą hersztów!
Odepchnął Błazna, szarpnięciem otworzył drzwi na taras. Wyszedł na mróz i spojrzał z góry na uśpione królestwo.
— Słyszycie mnie wszyscy?! — wrzasnął. — To ja jestem królem!!! Wstrząsy ustały nagle, zaskakując księcia zupełnie. Odzyskał równowagę i strzepnął pył z nocnej koszuli.
— No właśnie — rzekł.
Ale teraz było jeszcze gorzej. Teraz las nasłuchiwał. Wypowiedziane słowa rozpłynęły się w bezbrzeżnej pustce ciszy.
Na zewnątrz coś się czaiło. Wyczuwał to. Było dość silne, by wstrząsnąć całym zamkiem, a teraz obserwowało go i słuchało.
Książę wycofał się ostrożnie, wymacał za plecami klamkę, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Pospiesznie zasunął story.
— To ja jestem królem — powtórzył cicho.
Zerknął na Błazna, który uznał, że czegoś od niego oczekuje.
Ten człowiek jest moim władcą i panem, pomyślał. Jadłem jego sól czy jak to tam idzie. W Gildii uczyli mnie, że Błazen powinien być wierny swemu panu do samego końca, kiedy już wszyscy inni go opuszczą. Dobry czy zły — nie ma znaczenia. Każdy przywódca potrzebuje Błazna. Istnieje tylko lojalność. I tyle. Co z tego, że jest chyba całkiem szalony? Jestem jego Błaznem, dopóki jeden z nas nie umrze.
Ze zgrozą spostrzegł, że książę szlocha.
Błazen wyjął z rękawa niezbyt czystą czerwono-żółtą chusteczkę haftowaną w dzwonki. Książę wziął ją z wyrazem dumy i wdzięczności, i wytarł nos. Po czym z obłąkańczą podejrzliwością spojrzał na kawałek materiału.
— Jeśli to sztylet, co przed sobą widzę… — wymamrotał.
— Ehem… Nie, panie. To tylko moja chusteczka. Przyjrzyj się bliżej, z pewnością zauważysz różnicę. Nie ma tylu ostrych krawędzi.
— Dobry błazen — rzucił niejasno książę. Zupełnie zwariował, pomyślał Błazen. Jest o parę kroków od granicy. Tak pokręcony, że można by nim otwierać butelki.
— Uklęknij przede mną, mój Błaźnie.
Błazen ukląkł. Książę położył mu na ramieniu dłoń w brudnym bandażu.
— Czy jesteś lojalny, Błaźnie? Czy można ci ufać?
— Przysięgałem, że będę szedł za swym panem aż do śmierci — zapewnił chrapliwym głosem Błazen.
Książę przysunął swą obłąkaną twarz i Błazen spojrzał wprost w przekrwione oczy.
— Nie chciałem — szepnął konspiracyjnie Felmet. — Zmusili mnie do tego. Wcale nie chciałem…
Drzwi odskoczyły na bok. Framugę wypełniła postać księżnej, prawie tego samego kształtu.
— Leonalu! — warknęła.
Błazna zafascynowała zmiana w oczach księcia: czerwony płomień obłędu zniknął, został wessany do wnętrza i zastąpiony przez lodowate, błękitne spojrzenie, jakie nauczył się już rozpoznawać. Nie oznaczało to, jak szybko zrozumiał, że książę jest teraz mniej szalony. Nawet chłód jego spokoju był swego rodzaju obłędem.
Książę miał umysł, który tykał jak zegarek i jak z zegarka regularnie wyskakiwał z niego ptaszek.
Felmet spokojnie podniósł głowę.
— Tak, moja droga?
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytała gniewnie.
— Podejrzewam czarownice.
— Naprawdę nie sądzę… — zaczął Błazen. Spojrzenie lady Felmet nie tylko go uciszyło, ale niemal przybiło do ściany.
— To jest aż nadto oczywiste — rzekła. — Jesteś idiotą.
— Błaznem, pani.
— To również — mruknęła i zwróciła się do męża. — A więc… — Uśmiechnęła się posępnie. — Wciąż się buntują? Książę wzruszył ramionami.
— Jak mam walczyć z magią?
— Słowami — odpowiedział bez namysłu Błazen i natychmiast tego pożałował.
Oboje spojrzeli na niego.
— Co? — spytała księżna.
Błazen w zakłopotaniu upuścił mandolinę.
— W… w Gildii uczyli nas, że słowa mogą być silniejsze nawet od magii.
— Klaun! — stwierdził książę. — Słowa to tylko słowa. Krótkie sylaby. Kamienie i kije mogą mi połamać kości… — zamilkł na moment, rozkoszując się tą myślą — …ale słowa na pewno mnie nie zranią.
— Panie, istnieją słowa, które to potrafią. Kłamca! Uzurpator! Morderca!
Książę odskoczył nagle i skrzywił się.
— W tych słowach nie ma prawdy — zapewnił pospiesznie Błazen. — Ale mogą się rozprzestrzeniać jak ogień na torfowisku, a potem palić…
— Prawda! Prawda! — jęknął książę. — Słyszę je bez przerwy. To czarownice!
— Zatem… Zatem można z nimi walczyć innymi słowami. Słowa nawet czarownice pokonają.
— Jakie słowa? — wtrąciła zamyślona księżna.
— Starucha. — Błazen wzruszył ramionami. — Złe oko. Głupie babsko.
Księżna uniosła brew.
— Nie jesteś zupełnym idiotą — orzekła. — Mówisz o plotce.
— Otóż to, pani. — Błazen przewrócił oczami. W co się wplątał?
— To czarownice — wyszeptał książę, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Musimy opowiedzieć światu o czarownicach. Są złe. To przez nie ona ciągle wraca: krew. Nawet papier ścierny nie pomaga.
* * *
Ziemia zadrżała raz jeszcze, kiedy Babcia Weatherwax biegła wąską, oblodzoną ścieżką przez las. Śnieżna czapa zsunęła się z gałęzi drzewa prosto na jej kapelusz.
Wiedziała, że to niewłaściwe. Mniejsza o… cokolwiek to było… ale kto słyszał, żeby czarownica wychodziła w Noc Strzeżenia Wiedźm? To wbrew tradycji. Nikt nie wiedział dlaczego, ale przecież nie w tym rzecz.
Dotarła na wrzosowiska, wymiecione wiatrem ze śniegu. Sierp księżyca wisiał nad horyzontem, a jego blade światło rozjaśniało wyrastające wokół góry. Tam trwał inny świat, gdzie nawet czarownice rzadko się zapuszczały; trwał pejzaż pozostawiony z mroźnych narodzin świata: zielonkawy lód, ostre szczyty i głębokie, ukryte doliny. Nie był przeznaczony dla ludzkich istot — nie wrogi, w każdym razie nie bardziej niż wroga jest cegła czy chmura, ale straszliwie, przerażająco obojętny.
A tym razem ją obserwował. Umysł niepodobny do żadnego, jaki w życiu spotkała, poświęcał jej sporą część swej uwagi. Spojrzała na oblodzone zbocza, oczekując niemal, że cień góry poruszy się na tle gwiazd.
— Kim jesteś?! — krzyknęła. — Czego chcesz?!
Głos zagrzmiał echem pośród skał. Wysoko, na szczytach, odpowiedział jej huk lawiny.
W najwyższym punkcie wrzosowisk, gdzie latem w krzewach niczym małe pierzaste idiotki kryły się kuropatwy, stał samotny głaz — mniej więcej w punkcie gdzie stykały się terytoria trzech czarownic, choć nigdy nie wytyczono ich dokładnych granic.
Głaz był wysoki niczym mężczyzna i miał niebieskawy odcień. Uważano go za wyjątkowo magiczny, ponieważ — chociaż był tylko jeden — nikt nigdy nie zdołał go policzyć. Kiedy tylko zauważył, że ktoś przygląda mu się z namysłem, natychmiast przesuwał się mu za plecy. Był najbardziej wstydliwym monolitem na świecie.
Był też jednym z licznym punktów wyładowań magii, akumulującej się w Ramtopach. W promieniu kilku sążni od niego nie leżał śnieg, a ziemia parowała lekko.
Na widok Babci głaz zaczął się odsuwać i po chwili obserwował ją podejrzliwie zza drzewa.
Читать дальше