— Królowa zechciała łaskawie poprosić, żebym zajął się królewskimi finansami — odparł IIa. — Mówi, że kapłani nie potrafią dodawać.
Niedawne przeżycia nie pozostawiły na nim żadnych śladów, z wyjątkiem pozazdroszczenia godnej skłonności do myślenia prostopadłego do wszystkich pozostałych. Teraz siedział cały w uśmiechach, a jego umysł konstruował już tabele taryf, opłat portowych i złożony system podatku od wartości dodanej, który wkrótce miał nieprzyjemnie zaszokować kupców z Ankh-Morpork.
Ptaclusp myślał o milach dziewiczego Djelu bez żadnego mostu. Pod ręką miał masę ociosanego kamienia — miliony ton. I nigdy nie wiadomo, może na którymś z tych mostów znajdzie się miejsce na jeden czy drugi posąg. Miał taki w zanadrzu.
Objął synów za ramiona.
— Chłopcy — rzekł z dumą — to naprawdę wygląda kwantowo.
* * *
Zachodzące słońce świeciło też na Dila i Gerna, choć w tym wypadku czyniło to pośrednio, przez szyb oświetleniowy w pałacowej kuchni. Trafili tu bez żadnych konkretnych powodów. Po prostu pusty warsztat wyglądał bardzo ponuro.
Kucharze omijali ich, rozpoznawali bowiem otaczający obu balsamistów obłok nieprzeniknionego smutku. Zresztą ten zawód nigdy nie przyciągał towarzystwa i nawet w najlepszych czasach balsamiści z trudem zawierali znajomości. A kucharze musieli przecież szykować bankiet koronacyjny.
Siedzieli obaj wśród krzątaniny i spoglądali w przyszłość nad dzbanem piwa.
— Myślę — odezwał się Gern — że Glwenda przekona jakoś ojca.
— Dobrze trafiłeś, chłopcze — mruknął ze znużeniem Dii. — W tym jest przyszłość. Ludziom zawsze będzie potrzebny czosnek.
— Potwornie nudny ten czosnek — oświadczył Gern z niezwykłą u siebie irytacją. — I nie poznaje się nowych ludzi. To właśnie lubiłem w naszej pracy. Wciąż nowe twarze.
— Nie będzie więcej piramid — stwierdził bez gniewu Dii. — Tak powiedziała. Wykonaliście dobrą robotę, mistrzu Dilu, powiedziała, ale zamierzam wciągnąć ten kraj, choćby się bronił, w nowy Wiek Nietoperza.
— Kobry — poprawił Gern.
— Co?
— To Wiek Kobry. Nie Nietoperza.
— Wszystko jedno — burknął Dii.
Spoglądał smętnie w głąb swego kufla. W tym cały problem, uznał. Trzeba się nauczyć pamiętać, jakie mamy stulecie.
Zerknął na tacę kanapek. Były ostatnio modne. Każdy o nich… Podniósł oliwkę i obrócił ją w palcach.
— Warn pewnie trudniej jest rzucić dawną pracę — dodał Gern i osuszył kufel. — A założę się, że byliście dumni, mistrzu… to znaczy Dilu. No wiecie, kiedy wasze szwy tak świetnie trzymały.
Nie spuszczając wzroku z oliwki, Dii jak we śnie sięgnął do pasa i chwycił jeden z małych nożyków do szczególnie trudnych operacji.
— Pewnie było wam przykro, kiedy wszystko się skończyło — ciągnął Gern.
Dii odwrócił się, żeby mieć lepsze światło. Oddychał ciężko, całkowicie skoncentrowany.
— Ale poradzicie sobie — mówił Gern. — Najważniejsze, to o tym nie myśleć.
— Odłóż gdzieś tę pestkę — rzucił Dii.
— Słucham?
— Odłóż gdzieś tę pestkę!
Gern wzruszył ramionami i wyjął mu ją z palców.
— Dobrze. — Głos aż wibrował; Dii znalazł nowy cel. — A teraz podaj mi czerwoną paprykę…
* * *
Słońce świeciło też na deltę, maleńką nieskończoność trzcin i piasku, gdzie Djel składał muł całego kontynentu. Ptaki brodzące szukały pożywienia w zielonym labiryncie łodyg, a miliardy komarów zygzakowały nad mętną wodą. Tutaj przynajmniej czas zawsze upływał, a delta dwa razy dziennie oddychała świeżą, czystą wodą przypływu.
Właśnie teraz nadchodzi; jego spieniony wierzchołek sączy się między trzcinami.
Tu i tam rozwijają się starożytne bandaże, falują przez chwilę jak niewiarygodnie stare węże, po czym bez wielkich ceremonii rozpuszczają się bez śladu.
* * *
TO NIEZGODNE Z REGUŁAMI.
— Przepraszamy. To nie nasza wina.
ILU WAS TAM JEST?
— Obawiam się, że ponad tysiąc trzystu.
NO DOBRZE. USTAWCIE SIĘ PORZĄDNIE W KOLEJCE.
* * *
Ty Draniu przyglądał się pustemu żłobowi. Reprezentował sobą podmatrycę w uogólnionej wiązce „siana”, mieszczącej dowolne wartości pomiędzy zerem a K W środku nie było siana. Mógł nawet zawierać jego wartość ujemną, ale dla pustego żołądka różnica między zerem siana i rninus-sianem nie była specjalnie istotna.
Nieważne, jak długo przeliczał, zawsze otrzymywał taki sam wynik. Było to równanie klasycznej prostoty. Reprezentowało pewną elegancję, której jednak w obecnej sytuacji nie potrafił należycie docenić.
Ty Draniu czuł się wykorzystywany i źle traktowany. Nie było w tym jednak nic dziwnego, gdyż jest to normalny stan wielbłądziego umysłu. Klęczał cierpliwie, a Teppic pakował juki.
— Ominiemy Efeb — rzekł Teppic, zwracając się do wielbłąda. — Pojedziemy nad Okrągłe Morze, choćby do Quirmu, albo przekroczymy Ramtopy. Tam jest ciekawie. Może nawet rozejrzymy się za jakimiś zaginionymi miastami? To by ci się spodobało, co?
Błędem jest próba rozweselenia wielbłąda. Równie dobrze można by wrzucać bezy do czarnej dziury.
Brama stajni otworzyła się nagle. Stanął w niej kapłan. Wyglądał na zdenerwowanego. Kapłani ostatnio wykonywali wiele poleceń, do których nie byli przyzwyczajeni.
— Ehm… — zaczął. — Jej wysokość rozkazuje ci nie opuszczać królestwa.
Odchrząknął.
— Czy będzie odpowiedź? — zapytał. Teppic rozważył sprawę.
— Nie — odpowiedział. — Raczej nie.
— W takim razie powiem jej, że zjawisz się przy niej natychmiast, dobrze? — spytał kapłan z nadzieją.
— Nie.
— Tobie łatwo tak mówić — mruknął skwaszony kapłan i odszedł. Kilka minut później na jego miejscu stanął mocno zaczerwieniony Koomi.
— Jej wysokość żąda, byś nie opuszczał królestwa — oznajmił. Teppic dosiadł Ty Drania i lekko trzepnął go kijem.
— Ona nie żartuje — ostrzegł Koomi.
— Jestem tego pewien.
— Wiesz przecież, że będzie musiała rzucić cię świętym krokodylom.
— Ostatnio jakoś ich nie widuję. Jak się miewają? — Teppic uśmiechnął się i jeszcze raz klepnął wielbłąda.
Wyjechał na ostry blask słońca i ruszył ulicami po ubitej ziemi, którą czas zmienił w powierzchnię twardszą niż kamień. Spacerowało tu wielu ludzi i żaden nie zwrócił na niego uwagi.
To było cudowne uczucie.
Przejechał wolno drogą do granicy i nie zatrzymał się, póki nie stanął na urwisku. Dolina rozpościerała się za nim szeroko. Gorący pustynny wiatr szeleścił w krzakach syfacji, kiedy uwiązał Ty Drania w cieniu, wspiął się wyżej na skałę i spojrzał za siebie.
Dolina była stara, bardzo stara. Można by wręcz uwierzyć, że istniała pierwsza i przyglądała się, jak wokół niej powstaje reszta świata. Teppic położył się z głową wspartą na rękach.
Oczywiście, uczyniła się starą. Przez tysiące lat delikatnie usuwała nurty przyszłości. A teraz zmiana trafiła ją niczym ziemia trafiająca jajko.
Wymiary są prawdopodobnie bardziej skomplikowane, niż przypuszczają ludzie. Zapewne czas także. A zapewne i ludzie, choć ludzie bywają bardziej przewidywalni.
Obserwował obłok kurzu wznoszący się przed pałacem, sunący przez miasto, przez wąską szachownicę pól uprawnych, znikający na moment w kępie palm niedaleko urwiska i pojawiający się znowu u stóp zbocza. Zanim jeszcze cokolwiek zobaczył, wiedział, że gdzieś tam w środku jest rydwan.
Читать дальше