Tym razem zapowiedzią był ostry gwizd z nieba i wir powietrza, który stał się lśnieniem, płomieniem, flarą z trzaskiem palącą się w dół, do piramidy, w masę czarnego marmuru. Palce błyskawic strzeliły na boki, uziemiając się w pomniejszych grobowcach, aż węże białego ognia przeskakiwały z piramidy na piramidę po całej nekropolii, a powietrze wypełnił smród palonego kamienia.
Pośrodku tej burzy ogniowej Wielka Piramida uniosła się kilka cali na strumieniu jasności, i obróciła o dziewięćdziesiąt stopni. Prawie na pewno był to szczególny rodzaj złudzenia optycznego, które zachodzi nawet wtedy, kiedy nikt nie patrzy.
Potem, z pozorną powolnością i niezwykłą powagą eksplodowała.
To niemal zbyt proste określenie. Oto, co się działo: rozpadła się z godnością na odłamki wielkości domów, dryfujące delikatnie coraz dalej od siebie, w absolutnym spokoju frunące nad nekropolią. Niektóre uderzały o inne piramidy, leniwie i jakby niechcący je niszcząc, a potem odbijały się w ciszy, aż orząc ziemię, hamowały za niewielkimi górami gruzu.
Dopiero wtedy zagrzmiał huk. I trwał bardzo długo.
* * *
Szary pył okrył królestwo.
Ptaclusp wyprostował się i ostrożnie ruszył przed siebie, macając drogę. Zatrzymał się, kiedy wpadł na kogoś. Zadrżał na samą myśl o istotach, które niedawno widział w tej okolicy, choć myśl ta nie przyszła mu łatwo, gdyż coś chyba uderzyło go w głowę…
— To ty, chłopcze? — zapytał.
— To ty, tato?
— Tak — zapewnił Ptaclusp.
— To ja, tato.
— Cieszę się, że to ty, synu.
— Widzisz coś?
— Nie. Tylko kurz i mgłę.
— Dzięki bogom. Już myślałem, że to ja.
— Ale to przecież ty, prawda? Sam mówiłeś.
— Tak, tato.
— Co z twoim bratem?
— Mam go w kieszeni, tato.
— To dobrze. Miejmy nadzieję, że nic mu się nie stało.
Szli wolno naprzód, omijając ledwie zauważalne kawały budowli.
— Coś wybuchło, tato — powiedział IIb. — Myślę, że to piramida.
Ptaclusp potarł czubek głowy, gdzie dwie tony latającej skały zbliżyły się na jedną szesnastą cala do przygotowania go na złożenie w jednej z własnych piramid.
— To pewnie ten przeceniony cement, co go kupiłem od Mercaz Efebu…
— Myślę, że to coś gorszego niż słabe spojenia, tato. Myślę, że coś o wiele gorszego.
— Wyglądał jakby miał za dużo piasku…
— Powinieneś usiąść, tato — zaproponował delikatnie IIb. — Tu masz Dwa-a. Trzymaj się go.
Ruszył dalej sam. Wspiął się na płytę z czegoś, co podejrzanie przypominało czarny marmur. Potrzebował, jak uznał po namyśle, kapłana. Powinni się przecież czasem na coś przydać i teraz nadeszła właściwa chwila, żeby któryś się znalazł. Dla pocieszenia, na przykład, albo żeby tłuc jego głową o kamień.
Zamiast kapłana znalazł kogoś na czworakach, kaszlącego głośno. Pomógł mu wstać… tak, to stanowczo był ktoś, IIb obawiał się przez moment, że jednak coś… i usadził na kawale prawie na pewno marmuru.
— Jesteś kapłanem? — zapytał, grzebiąc wśród gruzu.
— Jestem Dii, mistrz balsamista — przedstawiła się postać.
— Ptaclusp IIb, parakosmiczny archi… — IIb uświadomił sobie nagle, że przez jakiś czas architekci nie będą tu popularni. Poprawił się szybko. — Jestem inżynierem. Dobrze się czujesz?
— Nie wiem. Co się stało?
— Myślę, że eksplodowała piramida.
— Czy zginęliśmy?
— Nie przypuszczam. W końcu chodzisz i rozmawiasz, prawda? Dii drgnął.
— To o niczym nie świadczy, możesz mi wierzyć. Co to jest inżynier?
— Budowniczy akweduktów — wyjaśnił szybko IIb. — Wchodzą w modę.
Dii wstał niezbyt pewnie.
— Chcę się napić — oznajmił. — Poszukajmy rzeki. Najpierw znaleźli Teppica.
Obejmował niewielki, ścięty kawałek piramidy, który przy lądowaniu wyrył średniej wielkości krater.
— Znam go — stwierdził IIb. — To ten chłopak, który był na czubku piramidy. To śmieszne. Jak mógł przeżyć coś takiego?
— I dlaczego z kamienia wyrasta cała ta kukurydza? — zdziwił się Dii.
— Może kiedy jest się w samym środku tiary, działa jakiś rodzaj efektu… — IIb myślał głośno. — Taki obszar spokoju albo co… Jak w centrum wiru…
Odruchowo sięgnął po woskową tabliczkę, ale powstrzymał się. Człowiekowi nie było przeznaczone rozumienie rzeczy, którymi się zajmował.
— Zginął? — zapytał.
— Nie patrz na mnie — odparł Dii i odstąpił. W myślach wyliczał dostępne teraz dla siebie zawody. Tapicerka wydawała się obiecująca. Przynajmniej fotele nie wstają i nie chodzą za człowiekiem, który je wypchał.
IIb pochylił się nad ciałem.
— Patrz, co on ma ręku! — zawołał, delikatnie odginając palce. — Kawałek stopionego metalu. Po co mu on?
…Teppic śnił.
Widział siedem krów tłustych i siedem krów chudych, a jedna z nich jeździła na rowerze.
Widział śpiewające wielbłądy, a pieśń wyrównywała zmarszczki rzeczywistości.
Widział palec piszący na ścianie piramidy: Wyjście jest łatwe. Powrót wymaga (ciąg dalszy na następnej ścianie)…
Obszedł piramidę do miejsca, gdzie palec kontynuował: wysiłku woli, ponieważ jest o wiele trudniejszy. Dziękuję za uwagę.
Teppic przemyślał to i przyszło mu do głowy, że coś jeszcze pozostało do zrobienia — coś, czego jeszcze nie robił. Nigdy wcześniej nie wiedział jak, ale teraz zrozumiał, że to tylko liczby ustawione w szczególny sposób. Wszystko, co magiczne, jest tylko metodą opisu świata słowami, których nie może zignorować.
Stęknął z wysiłku.
Przez chwilę miał wrażenie prędkości.
Dii i IIb rozejrzeli się niepewnie, gdy długie promienie światła błysnęły we mgle i zabarwiły pejzaż kolorem starego złota.
I wzeszło słońce.
* * *
Sierżant ostrożnie uchylił klapę w końskim brzuchu. Kiedy spodziewany rój włóczni się nie zmaterializował, rozkazał Prompterowi spuścić sznurową drabinkę, zszedł po niej i w porannym chłodzie spojrzał na pustynię.
Nowy rekrut podążył za nim i teraz przeskakiwał z nogi na nogę na piasku, który niemal mroził, ale w porze obiadu będzie parzył.
— Tam — rzekł sierżant. — Widzisz linie Tsortian, chłopcze?
— Wygląda mi to na szereg drewnianych koni, sierżancie — stwierdził Prompter. — Ten na końcu jest na biegunach.
— To na pewno oficerowie. Ha… Ci Tsortianie muszą nas uważać za prostaczków. — Sierżant potupał nogami, odetchnął kilka razy świeżym powietrzem i wrócił do drabinki.
— Wchodzimy, chłopcze! — zawołał.
— A po co musimy tam siedzieć? Sierżant zatrzymał się z nogą na szczeblu.
— Użyj zdrowego rozsądku, chłopcze. Przecież nie przyjdą tu i nie wciągną naszych koni do miasta, jeśli zobaczą nas na zewnątrz, prawda? To chyba jasne.
— Jest pan pewien, że przyjdą? — spytał Prompter. Sierżant zmarszczył brwi.
— Słuchajcie, żołnierzu — rzekł. — Każdy, kto jest tak durny, by wierzyć, że pociągniemy mnóstwo ich koni pełnych żołnierzy do naszego miasta, z pewnością jest dostatecznie tępy, żeby pociągnąć nasze do swojego. QED.
— QED, sierżancie?
— To znaczy: właź na tę przeklętą drabinkę. Prompter zasalutował.
— Proszę o zgodę na przeproszenie na moment, sierżancie!
— Przeproszenie kogo?
— Przeproszenie na moment — powtórzył zdesperowany Prompter. — Znaczy, w koniu jest strasznie ciasno, jeśli rozumie pan, co mam na myśli.
Читать дальше