Kot wzruszył ramionami.
— Wolę już buty. Ż butem wiesz, na czym sztoisz.
* * *
Migotliwy duch Holy Woodu wypływał na świat już nie wąską strużką, ale wzburzoną rzeką. Bulgotał w żyłach ludzi, a nawet zwierząt. Był przy korbowych, kiedy kręcili korbami. Kiedy cieśle wbijali gwoździe, robili to dla Holy Woodu. Holy Wood był w potrawce u Borgle’a, w piasku, w powietrzu… I rósł. I zamierzał rozkwitać…
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, czy też G.S.P., jak wolał, by go nazywano, usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. W jego głowie płonęło miasto.
Pospiesznie wymacał przy łóżku zapałki, zdołał jakoś zapalić świecę i po chwili znalazł pióro.
Nie było papieru. Wyraźnie przecież polecił, żeby papier zawsze leżał przy jego łóżku, na wypadek gdyby obudził się z pomysłem. Najlepsze pomysły przychodzą przecież do głowy właśnie wtedy — przez sen.
Miał przynajmniej pióro i atrament…
Obrazy przewijały się pod powiekami. Musiał je pochwycić, bo odpłyną już na zawsze…
Złapał za pióro i zaczął pisać na pościeli. Mężczyzna i Kobieta w Ogniu Namyętności, w Mieście Rozdartem Woyną Domową!
Pióro skrzypiało i chlapało na szorstkim lnie. Tak! Tak! Właśnie!
On im pokaże — im wszystkim, z tymi nędznymi gipsowymi piramidami i pałacami po pensie za tuzin. Zrobi obrazek, któremu będą próbowali dorównać! Kiedy ktoś zacznie pisać historię Świętego Gaju, wskaże ten właśnie i powie: Oto Ruchomy Obrazek, który Pokonał Wszystkie Ruchome Obrazki!
Trolle! Bitwy! Romanse! Mężczyźni z cienkimi wąsikami! Żołnierze fortuny! I kobieta, walcząca, by zachować… Dibbler zawahał się… zachować to czy tamto, co kocha, jutro o tym pomyślimy… w świecie ogarniętym szaleństwem!
Pióro podskakiwało, szarpało się i pędziło naprzód. Brat przeciwko bratu! Kobiety w krynolinach policzkujące ludzi! Upadek potężnej dynastii!
Miasto w ogniu! Nie namyętności, zanotował na marginesie, ale pożaru.
Może nawet…
Przygryzł wargę.
Tak! Na to właśnie czekał. Tak!
Tysiąc słoni!
(Soli Dibbler powiedział później:
— Wiesz co, wujku? To świetny pomysł: wojna domowa w Ankh-Morpork. Żaden problem. Słynne wydarzenie historyczne, jasna sprawa. Tyle że żaden z historyków nie zanotował obecności tysiąca słoni.
— To była wielka wojna — bronił się Dibbler. — Nie wszystko można zauważyć.
— Ale tysiąc słoni raczej tak.
— Kto jest szefem tej wytwórni?
— Chciałem tylko…
— Teraz ty posłuchaj — rzekł Dibbler. — Może i nie mieli tam tysiąca słoni, ale my będziemy mieli tysiąc słoni, ponieważ tysiąc słoni jest bardziej realistyczne, jasne?).
Prześcieradło stopniowo zapełniało się nerwowym pismem. Dibbler dotarł do końca i kontynuował na deskach łóżka.
Na bogów, to będzie prawdziwa wojna! Koniec z małymi, udawanymi bitwami! Będą potrzebowali wszystkich korbowych w Świętym Gaju!
Wyprostował się, zdyszany, ale szczęśliwy.
Teraz widział już całość. Praktycznie skończoną.
Potrzebował jeszcze tytułu. Czegoś, co dobrze zabrzmi. Czegoś, co ludzie zapamiętają. Czegoś… poskrobał się piórem po brodzie… co da do zrozumienia, że sprawy ludzi są jak pyłek w wielkich sztormach historii. Sztormy, o to chodzi. Dobry obraz, taki sztorm. Gromy. Błyskawice. Deszcz. Wiatr.
Wiatr! To jest to!
Poczołgał się na górę prześcieradła i bardzo starannie wykaligrafował:
PORWANE WIATREM.
* * *
Victor rzucał się i przewracał w wąskim łóżku. Nie mógł zasnąć. Wizje sunęły przez jego na wpół uśpiony umysł. Były tam wyścigi rydwanów, pirackie statki, jakieś obiekty, których nie zdołał zidentyfikować, a pośród tego wszystkiego coś wspinało się na wieżę. Coś wielkiego i strasznego, rzucającego wyzwanie całemu światu. I ktoś krzyczał…
Poderwał się, zlany potem.
Po kilku minutach zsunął nogi na podłogę, wstał i podszedł do okna.
Ponad światłami miasta wzgórze Świętego Gaju drzemało w pierwszych bladych promieniach świtu. Zapowiadał się kolejny piękny dzień.
* * *
Sny Holy Woodu płynęły po ulicach wielkimi, złocistymi, niewidzialnymi falami.
I Coś przypłynęło wraz z nimi.
Coś, co nigdy, ale to nigdy nie śniło. Coś, co nigdy nie zasypiało.
Ginger wstała z łóżka i także spojrzała na wzgórze, choć można wątpić, czyje widziała. Poruszając się jak niewidoma, przeszła po schodach i pobiegła śladem odpływającej nocy.
Nieduży pies, kot i mysz obserwowali ją z cienia.
— Widzieliście jej oczy? — upewnił się Gaspode.
— Świeciły — potwierdził kot. — Fuj!
— Idzie na wzgórze — stwierdził Gaspode. — Wcale mi się to nie podofa.
— Co z tego? — zapytał Pip. — Zawsze się kręci koło wzgórza. Przychodzi co noc i wzdycha tam dramatycznie.
— Co?
— Każdej nocy. Myśleliśmy, że chodzi o te romanse.
— Ale przecież choćfy po tym, jak się rusza, widać, że coś jest nie w porządku — przekonywał zrozpaczony Gaspode. — Ona nie idzie normalnie, tylko się zatacza. Jakfy coś ją popychało, jakiś wewnętrzny głos alfo co.
— Wcale tak nie uważam — odparł Pip. — Według mojego słownika, chodzenie na dwóch nogach to właśnie zataczanie.
— Popatrzcie tylko na jej twarz! Coś z nią jest nie tak!
— Oczywiście, że coś z nią jest nie tak. Jest człowiekiem — burknął Pip.
Gaspode rozważył możliwości. Nie miał ich wiele. Oczywistym rozwiązaniem byłoby odszukanie Victora i sprowadzenie go tutaj.
Odrzucił ten pomysł. Przypominał głupie nadskakiwanie Laddiego. Sugerował, że najlepsze, co mógł zrobić pies, gdy stanie wobec zagadki, to znaleźć człowieka, żeby ją rozwiązał.
Podbiegł i chwycił w zęby wlokący się po ziemi skraj nocnej koszuli Ginger. Szła dalej, ciągnąc go za sobą. Gaspode usłyszał śmiech kota, trochę zbyt ironiczny jak na jego gust.
— Pora się zfudzić, panienko — warknął, puszczając koszulę. Ginger nie zatrzymała się nawet.
— Widzisz? — zawołał kot. — Wysztarczy dać im przeciwsztawny kciuk, a już uważają się za czoś lepszego.
— Pójdę za nią — oświadczył Gaspode. — Samotna dziewczyna nocą nie jest fezpieczna.
— No i masz te pszy — zwrócił się kot do myszy. — Zawsze nadszkakują ludziom. Mówię ci, nasztępnym razem będzie już miał diamentową obrożę i miszkę że szwoim imieniem.
— Jeśli szukasz okazji, żefy stracić trochę sierści z pyska, to trafiłeś we właściwe miejsce, koteczku — warknął Gaspode, odsłaniając swoje spróchniałe zęby.
— Nie mam zamiaru tego szłuchać — oświadczył kot, z wyższością zadzierając nos. — Chodź, Pip, szprawdzimy tamten sztosz odpadków. Tam nie ma tylu śmieci.
Gaspode obserwował ich spod zmrużonych powiek.
— Mruczuś! — krzyknął jeszcze.
Potem pobiegł za Ginger. Sam siebie nienawidził.
Gdyfym fył wilkiem, myślał, którym technicznie przecież jestem, stanowczo rozdarłfym ją szczękami i tak dalej. Każda dziewczyna włócząca się samotnie, i to po ciemku, fyłafy w poważnych kłopotach. Mógłfym zaatakować, mogę zaatakować, kiedy tylko zechcę, po prostu nie mam ochoty. Coś, czego na pewno nie rofię, to jej nie pilnuję. Wiem, Victor prosił, żefym na nią uważał, ale nikt mnie nie przyłapie na wykonywaniu rozkazów ludzi. Jeszcze nie widziałem ludzi, którzy moglify mi rozkazywać. Gardło fym rozdarł i tyle. Ha. A gdyfy coś jej się stało, on fy chodził smętny całymi dniami i pewnie zapominał mnie nakarmić. Co prawda takie psy jak ja nie potrzefują ludzi, żefy ich karmili, mogę przecież powalać renifery, skakać im na grzfiety i przegryzać tętnice, ale o wiele wygodniej jest dostawać wszystko na talerzu.
Читать дальше