— Witaj, kochanie.
Susan nie pamiętała swojej babci. Matka ojca umarła w młodym wieku, a druga gałąź rodziny… Cóż, nigdy nie miała babci. Ale taką właśnie chciałaby mieć.
Taką, wtrącił złośliwy i realistyczny fragment jej umysłu, która przecież nigdy nie istniała.
Susan zdawało się, że słyszy dziecięcy śmiech. I znowu. Gdzieś — niemal poza zasięgiem słuchu — bawiły się dzieci. Odgłosy takiej zabawy zawsze są miłe i kojące.
Pod warunkiem, oczywiście, że nie słyszy się słów.
— Nie — stwierdziła Susan.
— Słucham, kochanie? — zdziwiła się staruszka.
— Nie jesteś Wróżką Zębuszką.
Niesamowite… Miała nawet pikowany pled…
— Ależ jestem nią, skarbie.
— Babciu, masz takie wielkie zęby… Bogowie, masz nawet szal, niewiarygodne.
— Nie rozumiem, złotko…
— Zapomniałaś o fotelu na biegunach — zauważyła Susan. — Zawsze myślałam, że powinien być fotel na biegunach…
Coś puknęło z tyłu, a potem usłyszała cichutkie „zgrzyt, zgrzyt!”. Nawet się nie obejrzała.
— Gdybyś dołączyła jeszcze kociaka bawiącego się kłębkiem wełny, źle by się to dla ciebie skończyło — powiedziała surowo.
Chwyciła stojący przy łóżku lichtarz. Wydawał się dostatecznie ciężki.
— Nie wydaje mi się, żebyś była prawdziwa — oświadczyła spokojnie. — To nie drobna staruszka z szalem kieruje tym przedsięwzięciem. Pochodzisz z mojej głowy. W taki sposób się bronisz: grzebiesz ludziom w umysłach i sprawdzasz, co na nich podziała…
Machnęła lichtarzem. Przeniknął przez postać na łóżku.
— Widzisz? Nawet nie jesteś rzeczywista.
— Ależ jestem rzeczywista, moja droga — odparła staruszka. Jej sylwetka zmieniła się. — To lichtarz nie był prawdziwy.
Susan przyjrzała się nowej postaci.
— Nie — uznała. — Jest okropny, ale mnie nie przeraża. Nie, to też nie. — Istota na łóżku zmieniła się znowu. I znowu. — Nie, ani mój ojciec. Wielkie nieba, wyskrobujesz już z samego dna, co? Lubię pająki. Węże mi nie przeszkadzają. Psy? Nie. Szczury są całkiem miłe; lubię szczury. Przepraszam, ale czy ktokolwiek przestraszyłby się… tego?
Chwyciła stwora i tym razem jego forma się nie zmieniła. Wyglądał jak mała, pomarszczona małpka, ale z wielkimi, smutnymi oczami pod czołem wysuniętym jak balkon. Sierść miał siwą i splątaną. Szarpał się słabo w jej uchwycie i rzęził.
— Niełatwo wpadam w przerażenie — powiedziała. — Natomiast zdziwiłbyś się, jak łatwo wpadam w gniew.
Stwór zwisł jej w dłoni.
— Ja… ja… — mamrotał.
Wypuściła go.
— Jesteś strachem, prawda?
Padł bezwładnie, gdy cofnęła rękę.
— Nie strachem… ale Strachem… Tym Strachem…
— Jak to „tym strachem”?
— Strachem… Przez duże S — odparł strach.
Zwróciła uwagę, jak bardzo jest wychudzony, jak gęsto na jego sierści widoczne są pasma siwizny i szarości, jak skóra napina się na kościach…
— Pierwszym strachem? — spytała.
— Pamiętam, kiedy ziemia była inna. Lód. Wiele czasów… lodu. I te… jak je nazywacie? — Stwór zakaszlał. — Ziemia, wielkie wyspy… całkiem inne…
Susan usiadła na łóżku.
— Chodzi ci o kontynenty?
— …Całkiem inne. — Czarne, zapadnięte oczy błysnęły. Nagle stwór poderwał się i zamachał rękami. — Byłem ciemnością w jaskini! Byłem cieniem wśród drzew! Słyszałaś o… pierwotnym krzyku? To było… na mnie. Byłem… — Zgiął się wpół i zakrztusił. — A potem… to coś, no wiesz, ta rzecz… cała ciepła i jasna… błyskawica, którą możesz nosić ze sobą, gorąca, małe słońce… I wtedy nie było już ciemności, tylko cienie, a wy zaczęliście robić siekiery, siekiery w lasach, i wtedy… wtedy…
Susan przesunęła się trochę.
— Wciąż żyje wiele strachów — zauważyła.
— Chowają się pod łóżkami! Kryją po szafach! Ale… — Z trudem łapał oddech. — Gdybyś mnie zobaczyła… za dawnych dni… kiedy przychodzili do głębokich jaskiń, żeby malować te swoje obrazki z łowów… Potrafiłem ryczeć w ich głowach… aż żołądki wypadały im z tyłków…
— Wszystkie dawne umiejętności zanikają — zgodziła się posępnie Susan.
— …Inni przyszli później… Nigdy nie znali tej pierwotnej, wspaniałej grozy. Znali tylko… — nawet szepcząc, strach zdołał wyrazić głosem drwinę — …ciemne kąty. A ja byłem ciemnością! Byłem… pierwszy! A teraz stałem się taki jak oni… Mogłem nastraszyć pokojówkę, mogłem zwarzyć śmietanę… kryć się w cieniach pod koniec roku… Aż pewnej nocy pomyślałem… czemu?
Susan kiwnęła głową. Strachy nie były zbyt błyskotliwe. Moment egzystencjalnej niepewności trwał prawdopodobnie o wiele dłużej w głowach, gdzie komórki mózgowe odbijały się bardzo powoli z jednej strony czaszki na drugą. Ale… dziadek też myślał w taki sposób. Jeśli ktoś dostatecznie długo obraca się wśród ludzi, przestaje być taki, jakiego sobie go wyobrażają, a chce się stać kimś własnym.
Parasole i srebrne szczotki do włosów…
— Pomyślałeś: jaki to wszystko ma sens?
— …Straszenie dzieci… czajenie się… I wtedy zacząłem je obserwować. Za czasów lodu właściwie nie było dzieci… tylko duzi ludzie i mali ludzie, nie dzieci… I… w ich głowach znalazłem całkiem inny świat… W ich głowach dawne czasy istniały teraz. Dawne dni. Kiedy wszystko było młode.
— Wyszedłeś spod łóżka…
— Opiekowałem się nimi… żeby były bezpieczne…
Susan udało się nie otrząsnąć.
— A zęby?
— Och, nie można zostawiać zębów, każdy mógłby je zabrać, robić straszne rzeczy. Lubiłem dzieci, nie chciałem, żeby ktoś coś im zrobił… — bełkotał strach. — Nie chciałem ich krzywdzić. Patrzyłem tylko, pilnowałem tych zębów… i czasem po prostu siedzę sobie tutaj i słucham…
Mamrotał dalej. Susan słuchała z zakłopotaniem i zdumieniem, nie wiedząc, czy litować się nad stworem, czy — pojawiła się taka opcja — rozdeptać go.
— …A zęby… one pamiętają… — Strach zaczął dygotać.
— Co z pieniędzmi? — zainteresowała się. — Nie widuje się zbyt wielu bogatych strachów.
— …Pieniądze są wszędzie… zakopane w ziemi… dawne skarby… za kanapami… zbierałem je… inwestycje… pieniądze za zęby, bardzo ważne, część magii, tak jest bezpiecznie, tak jest uczciwie, inaczej to kradzież… Opisywałem zęby i trzymałem w bezpiecznym miejscu, i… A potem byłem już stary, ale znalazłem ludzi… — Wróżka Zębuszka parsknęła i przez moment Susan zrobiło się bardzo żal tych ludzi w prehistorycznych jaskiniach. — Nie zadają pytań, prawda? Dajesz im pieniądze, a oni wykonują swoją pracę i o nic nie pytają…
— To więcej, niż ta praca jest warta — stwierdziła.
— …Aż kiedyś… przyszli oni… kraść…
Susan zrezygnowała. Dawni bogowie, nowe funkcje.
— Wyglądasz okropnie.
— Bardzo dziękuję.
— To znaczy na ciężko chorego.
— …Bardzo stary… Wszyscy ci ludzie, duży wysiłek… — Strach jęknął. — …Tutaj… nie umierasz… — wysapał. — Tylko się starzejesz, słuchając śmiechów…
Skinęła głową. Ten śmiech unosił się w powietrzu. Nie rozróżniała słów, tylko dalekie głosy, jakby z końca długiego korytarza.
— A to miejsce… wyrastało wokół mnie…
— Drzewa — powiedziała Susan. — I niebo. Z ich umysłów.
— …Umieram… Dzieci… Musisz…
Читать дальше