— Założę się, że w ogóle nikt się nigdy z tobą nie bawił — powiedziała. — Założę się, że były sprawy, które musieli tuszować. Prawda?
— Banjo! Rób, co mówię! — wrzasnął Herbatka.
Ogromny mężczyzna znalazł się tuż obok. Widziała jego twarz wykrzywioną grymasem niezdecydowania. Potężne pięści zaciskały się i rozluźniały, a wargi poruszały bezgłośnie, gdy w głowie trwała zacięta dyskusja.
— Nasza… Nasza mama… Nasza mama mówiła…
Szare plamki popłynęły w kamieniu i utworzyły kałużę cienia, który mroczniał błyskawicznie. Wzniósł się ponad trójką mężczyzn i nabrał kształtu.
— Byłeś niegrzecznym chłopcem, mały łobuzie?
Ogromna kobieta pochyliła się nad nimi. W wielkiej dłoni ściskała wiązkę brzozowych witek, grubą jak męskie ramię.
Warknęła.
Średni Dave spojrzał na gigantyczne oblicze mamy Lilywhite. Każdy por skóry był jak nisza. Każdy brunatny ząb jak nagrobek.
— Pozwoliłeś, żeby wpakował się w kłopoty, Davey? Tak było?
Cofał się krok za krokiem.
— Nie, mamo… nie, mamo…
— Trzeba ci spuścić lanie, Banjo? Znowu zaczepiałeś dziewczęta?
Banjo osunął się na kolana. Łzy spływały mu po twarzy.
— Przepraszam mamo przepraszam przepraszam mamo nie nieeeee mamo przepraszam mamo przepraszam przepraszam…
Kobieca postać znowu zwróciła się do Średniego Dave’a.
Miecz wypadł mu z dłoni. Twarz zdawała się rozpływać.
Wybuchnął płaczem.
— Nie mamo nie mamo nie mamo nieeeeeee mamoo…
Zabulgotał nagle i upadł, chwytając się za pierś. I zniknął.
Herbatka wybuchnął śmiechem.
Susan klepnęła go w ramię, a kiedy się odwracał, z całej siły uderzyła w twarz.
Przynajmniej taki miała plan. Ale on był szybszy i chwycił ją za przegub. Miała wrażenie, że uderzyła w żelazny pręt.
— O nie — powiedział. — Ze mną nie pójdzie tak łatwo.
Kątem oka Susan zauważyła, jak Banjo pełznie po podłodze do miejsca, gdzie przed chwilą był jego brat. Mama Lilywhite zniknęła.
— To miejsce wdziera się do głowy, prawda? — rzekł Herbatka. — Grzebie w niej, żeby odkryć, jak sobie z tobą poradzić. No cóż, ja utrzymuję związek z wewnętrznym dzieckiem.
Sięgnął drugą ręką, chwycił ją za włosy i szarpnął w dół.
Krzyknęła.
— Poza tym to o wiele zabawniejsze — szepnął.
Poczuła, że jego chwyt słabnie. Usłyszała wilgotne plaśnięcie, jakby kawał mięsa uderzył o ladę — a potem Herbatka przefrunął obok niej, na wznak.
— Nie wolno ciągnąć dziewczyn za włosy — zahuczał Banjo. — To niegrzeczne.
Herbatka odbił się jak akrobata i odzyskał równowagę, oparty o poręcz.
Wtedy wyciągnął miecz.
Ostrze było niewidzialne w jasnym świetle w wieży.
— A więc to prawda, co opowiadają — rzekł. — Tak cienkie, że go nie widać. Naprawdę będę miał świetną zabawę. — Machnął w ich stronę. — Jaki lekki…
— Nie ośmielisz się go użyć. Mój dziadek przyjdzie po ciebie. — Susan ruszyła ku niemu.
Zauważyła, że drgnęło mu oko.
— Przychodzi po każdego. Ale ja będę przygotowany.
— Jest bardzo uparty — dodała Susan, już bliżej.
— Ach, jest w tym podobny do mnie.
— Możliwe, panie Herbatka.
Ciął mieczem. Nie miała nawet czasu, by się uchylić.
I nawet nie próbowała, kiedy machnął nim w drugą stronę.
— On tutaj nie działa — wyjaśniła, kiedy osłupiały wpatrywał się w broń. — Ostrze nie istnieje. Tu nie ma Śmierci!
Uderzyła go w twarz.
— Hej! — powiedziała wesoło. — Jestem wewnętrzną opiekunką.
Nie zadała ciosu. Wyciągnęła tylko rękę, dłonią naprzód, ujęła go pod brodę i uniosła, spychając tyłem za poręcz.
Wykręcił salto. Nie miała pojęcia, w jaki sposób. Zdołał jakoś znaleźć w powietrzu punkt oparcia.
Wolną dłonią chwycił jej rękę.
Czuła, że stopy odrywają się jej od podłogi i że przelatuje przez poręcz. Chwyciła ją drugą ręką — choć później zastanawiała się, czy to raczej poręcz jej nie chwyciła.
Herbatka wisiał na jej ręce i w zadumie spoglądał w górę. Zobaczyła, że chwyta rękojeść miecza w zęby, sięga do pasa…
Pytanie „Czy ten człowiek jest dostatecznie obłąkany, żeby próbować zabić kogoś, kto go trzyma?” zostało zadane i uzyskało odpowiedź bardzo, ale to bardzo szybko… Susan kopnęła mocno i trafiła skrytobójcę za uchem.
Materiał rękawa zaczął puszczać. Herbatka chciał poprawić chwyt, ale kopnęła go jeszcze raz. Sukienka się rozdarła. Przez jedną chwilę trzymał się pustki, a potem — wciąż z wyrazem twarzy człowieka, który usiłuje rozwiązać jakiś złożony problem — runął w dół, wirując, coraz mniejszy…
Trafił w stos zębów, rozsypując je na wszystkie strony. Podrygiwał jeszcze chwilę…
I zniknął.
Dłoń jak kiść bananów wciągnęła Susan z powrotem na podest.
— Można mieć kłopoty, jak się bije dziewczyny — oświadczył Banjo. — Nie ma takich zabaw z dziewczynami.
Coś szczęknęło za jego plecami.
Drzwi się otworzyły. Zimna biała mgła popłynęła nad podłogą.
— Nasza mama… — Banjo usiłował zrozumieć, co zaszło. — Nasza mama tu była…
— Tak — przyznała Susan.
— Ale to nie była nasza mama, bo naszą mamę żeśmy pochowali…
— Tak.
— Patrzyliśmy, jak zasypują grób i w ogóle.
— Tak — zgodziła się Susan i w myślach dodała: Na pewno patrzyliście.
— A gdzie się podział nasz Dave?
— On… odszedł, Banjo.
— W miłe miejsce? — zapytał z wahaniem.
Susan z ulgą powitała szansę, by powiedzieć prawdę, a w każdym razie nie całkiem skłamać.
— To możliwe.
— Lepsze niż tutaj?
— Nigdy nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że ma spore szanse.
Banjo skierował na nią swe świńskie oczka. I przez moment trzydziestopięcioletni mężczyzna spoglądał na nią zza różowej twarzy pięciolatka.
— To dobrze — powiedział. — Będzie mógł znowu spotkać naszą mamę.
Tak długa rozmowa musiała go zmęczyć. Przygarbił się.
— Chcę do domu — oznajmił.
Popatrzyła na jego szeroką, zabrudzoną twarz, bezradnie wzruszyła ramionami, wyjęła z kieszeni chusteczkę i podsunęła mu do ust.
— Pośliń — poleciła.
Usłuchał. Przetarła chusteczką najgorsze fragmenty, po czym wcisnęła mu ją w rękę.
— Wydmuchaj nos — zaproponowała, po czym przezornie odchyliła się poza zasięg, dopóki nie ucichły echa podmuchu. — Możesz zatrzymać chusteczkę. Proszę — dodała z całkowitą szczerością. — A teraz popraw koszulę.
— Tak, psze pani.
— Dobrze. Zejdziesz na dół i wymieciesz wszystkie zęby z kręgu. Dasz sobie radę?
Banjo skinął głową.
— Z czym sobie dasz radę? — zapytała na wszelki wypadek Susan.
Banjo skupił się.
— Wymiotę wszystkie zęby z kręgu, psze pani.
— Bardzo dobrze. No, ruszaj.
Popatrzyła, jak kołysze się ciężko na schodach, a potem zbliżyła się do białych drzwi. Była pewna, że mag dotarł tylko do szóstego zamka.
Pokój za drzwiami był całkiem biały, a kłębiąca się na poziomie kolan mgła tłumiła odgłos kroków.
Na środku stało łoże. Wielkie, z czterema kolumienkami i baldachimem. Stare i zakurzone. Zdawało się, że jest puste, ale po chwili dostrzegła kogoś leżącego wśród stosów poduszek. Wyglądał jak krucha staruszka w czepku z koronkami.
Staruszka uniosła głowę i uśmiechnęła się do Susan.
Читать дальше