Ridcully odciągnął go na bok.
— O co tu chodzi, panie Stibbons?
— Naprawdę powinienem z nim porozmawiać, nadrektorze. Przetrwał incydent, w którym otarł się o śmierć.
— Jak my wszyscy. To się nazywa „życie” — rzucił krótko nadrektor. — Proszę nalać temu biedakowi kieliszek czegoś mocniejszego. I niech pan odłoży ten przeklęty ołówek.
— Ehm… To musi być Niewidoczny Uniwersytet — odezwał się Herbatka. — A wy wszyscy jesteście magami?
— Proszę leżeć spokojnie — polecił Ridcully, ale Herbatka uniósł się już na łokciach.
— Był tu miecz — wymamrotał.
— Był. Upadł na podłogę. — Dziekan schylił się. — Ale wygląda, jakby… Oj! Czy to ja zrobiłem?
Magowie patrzyli, jak przewraca się duży, zakrzywiony plaster stołu. Coś przecięło wszystko — drewno, materiał, talerze, sztućce, jedzenie. Dziekan przysiągłby, że świeca, która stała na drodze niewidzialnego ostrza, przez chwilę świeciła tylko połową płomienia, nim wreszcie knot uświadomił sobie, że nie jest to właściwe zachowanie.
Dziekan podniósł rękę. Magowie odskoczyli.
— Wygląda jak cienka niebieska linia w powietrzu — stwierdził zaciekawiony.
— Przepraszam pana. — Herbatka odebrał mu miecz. — Ale naprawdę muszę już iść.
Wybiegł z sali.
— Daleko nie zajdzie — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Główne drzwi są zamknięte zgodnie z regułą nadrektora Spode’a.
— Daleko nie zajdzie, mając miecz, który najwyraźniej potrafi rozciąć wszystko? — upewnił się Ridcully do wtóru stuku padającego drewna.
— Ciekawe, o co w tym wszystkim chodziło — zastanowił się kierownik studiów nieokreślonych, po czym wrócił do resztek bankietu. — W każdym razie przynajmniej sztuka mięsa jest równo pokrojona…
— Bu-bu-bu…
Obejrzeli się wszyscy. Kwestor wyciągał przed siebie rękę. W jego dłoni błyszczała na magów powierzchnia rozciętego widelca.
— Dobrze wiedzieć, że jego nowy prezent się przydał — stwierdził dziekan. — Liczy się pamięć.
Pod stołem Błękitna Kura Szczęścia ulżyła sobie na but kwestora.
SĄ… WROGOWIE, powiedział Śmierć, gdy Pimpuś galopował nad pokrytymi lodem górami.
— Oni wszyscy nie żyją…
INNI WROGOWIE. WŁAŚCIWIE MOŻESZ SIĘ TEGO DOWIEDZIEĆ. W NAJGŁĘBSZYCH KRAINACH MORZA, GDZIE NIE DOCIERA ŚWIATŁO, ISTNIEJE GATUNEK ISTOT NIE MAJĄCYCH ANI MÓZGU, ANI OCZU, ANI UST. NIE ROBIĄ NICZEGO, TYLKO ŻYJĄ I WYPUSZCZAJĄ PŁATKI DOSKONAŁEJ CZERWIENI TAM, GDZIE NIE MA NIKOGO, KTO BY JE ZOBACZYŁ. SĄ NICZYM, TYLKO MALEŃKIM „TAK” WŚRÓD NOCY. A JEDNAK… A JEDNAK… ONE TEŻ MAJĄ WROGÓW, KTÓRZY KIERUJĄ KU NIM SWĄ WŚCIEKŁĄ, NIEUSTAJĄCĄ ZJADLIWOŚĆ, KTÓRZY CHCIELIBY NIE TYLKO, BY TO MALEŃKIE ŻYCIE USTAŁO, ALE ŻEBY GO NIGDY NIE BYŁO. NADĄŻASZ ZA MNĄ DO TEJ PORY?
— No tak, ale…
DOBRZE. WIĘC WYOBRAŹ SOBIE, CO ONI MYŚLĄ O LUDZKOŚCI.
Susan była wstrząśnięta. Nigdy jeszcze nie słyszała, by dziadek mówił tonem innym niż całkowicie spokojny. Teraz w jego słowach pojawił się zgrzyt ostrza.
— Czym oni są? — spytała.
MUSIMY SIĘ SPIESZYĆ. NIE MAMY WIELE CZASU.
— Myślałam, że zawsze masz czas. To znaczy… Czemukolwiek chciałbyś zapobiec, możesz przecież cofnąć się w czasie i…
I WTRĄCIĆ SIĘ?
— Już to przecież robiłeś…
TYM RAZEM TO INNI SIĘ WTRĄCILI. A NIE MIELI PRAWA.
— Jacy inni?
NIE MAJĄ IMION. NAZYWAJ ICH AUDYTORAMI. KIERUJĄ WSZECHŚWIATEM. DBAJĄ O TO, BY DZIAŁAŁA GRAWITACJA, A ATOMY WIROWAŁY, CZY CO TAM ATOMY ROBIĄ. I NIENAWIDZĄ ŻYCIA.
— Dlaczego?
JEST… NIEREGULARNE. NIE POWINNO SIĘ ZDARZYĆ. ONI LUBIĄ TYLKO KAMIENIE PORUSZAJĄCE SIĘ PO OKRĘGACH. A NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO NIENAWIDZĄ LUDZI. Śmierć westchnął. POD WIELOMA WZGLĘDAMI BRAK IM POCZUCIA HUMORU.
— Ale czemu Wiedź…
TO RZECZY, W KTÓRE WIERZYSZ, CZYNIĄ CIĘ CZŁOWIEKIEM. DOBRE RZECZY CZY ZŁE, NIE MA ZNACZENIA.
Mgły się rozstąpiły. Wokół wyrastały białe szczyty rozjaśnione blaskiem śniegu.
— Wyglądają jak te góry, gdzie stał Zamek Kości — zauważyła.
BO TO ONE, przyznał Śmierć. W PEWNYM SENSIE. WRÓCIŁ DO MIEJSCA, KTÓRE ZNA. WCZESNEGO MIEJSCA…
Pimpuś kłusował nisko nad śniegiem.
— Czego szukamy? — zainteresowała się Susan.
BĘDZIESZ WIEDZIAŁA, KIEDY TO ZOBACZYSZ.
— Śniegu? Drzew? Możesz mi dać jakąś wskazówkę? Po co tu jesteśmy?
MÓWIŁEM JUŻ. MAMY ZADBAĆ, BY WZESZŁO SŁOŃCE.
— Oczywiście, że wzejdzie słońce!
NIE.
— Żadna magia nie może powstrzymać wschodu słońca!
CHCIAŁBYM BYĆ TAKI MĄDRY JAK TY.
Susan z czystej irytacji popatrzyła w dół i zobaczyła coś.
Niewielkie ciemne kształty poruszały się po białej płaszczyźnie. Biegły, jakby coś ścigały.
— Tam… trwa jakaś pogoń — powiedziała. — Widzę jakieś zwierzęta, ale nie widzę, co gonią.
I wtedy dostrzegła ruch na śniegu, jakiś rozmazany cień uskakujący, ślizgający się, ani przez moment wyraźny. Mknący Pimpuś opadł niżej, aż kopytami muskał szczyty drzew, które pochylały się od podmuchu jego pędu. Grzmot ścigał go przez las, podrywał w powietrze opadłe gałęzie i kłęby śniegu.
Teraz, gdy byli niżej, mogła wyraźnie zobaczyć łowców. To były duże psy. Zwierzyna wciąż uciekała między zaspami, chowała się za ośnieżone krzaki…
Zaspa eksplodowała nagle. Coś wielkiego, długiego i błękitno-czarnego uniosło się wśród kurzawy niczym wieloryb.
— To świnia!
DZIK. ZAGANIAJĄ GO DO URWISKA. SĄ ZDESPEROWANI.
Słyszała dyszenie zwierzęcia. Psy nie wydawały żadnych odgłosów.
Krew spływała na śnieg z ran, które zdążyły już zadać.
— Ten… dzik… — odezwała się Susan. — To…
TAK.
— Chcą zabić Wiedź…
NIE ZABIĆ. ON WIE, JAK UMIERAĆ. O TAK… W TEJ FORMIE POTRAFI GINĄĆ. MA DUŻO DOŚWIADCZENIA. NIE, ONI CHCĄ MU ODEBRAĆ PRAWDZIWE ŻYCIE, ODEBRAĆ DUSZĘ, ODEBRAĆ WSZYSTKO. NIE WOLNO POZWOLIĆ, ŻEBY GO POWALILI.
— Więc ich powstrzymaj!
TY MUSISZ ICH POWSTRZYMAĆ. TO LUDZKA SPRAWA.
Psy biegły dość dziwacznie. Właściwie nie biegły, ale płynęły, pokonywały śnieżną równinę szybciej, niż sugerowałyby to ruchy ich łap.
— Nie wyglądają na zwykłe psy.
NIE.
— Co mogę zrobić?
Śmierć wskazał jej dzika. Pimpuś zrównał się z nim, oddalony ledwie o kilka stóp.
Zrozumiała.
— Nie mogę na nim jechać!
DLACZEGO NIE? ODEBRAŁAŚ WYKSZTAŁCENIE.
— Dostateczne, by wiedzieć, że dziki nie pozwalają ludziom się dosiadać!
ZWYKŁA AKUMULACJA DANYCH OBSERWACYJNYCH NIE STANOWI JESZCZE DOWODU.
Susan spojrzała przed siebie. Śnieżna równina wyglądała jak odcięta.
MUSISZ, odezwał się jej w myślach głos dziadka. KIEDY DOTRZE DO KRAWĘDZI, ZNAJDZIE SIĘ W PUŁAPCE. NIE MOŻNA DO TEGO DOPUŚCIĆ. ROZUMIESZ? TO NIE SĄ RZECZYWISTE PSY. JEŚLI GO DOPADNĄ, ON NIE TYLKO ZGINIE. JEGO… NIGDY NIE BĘDZIE…
Susan skoczyła. Przez moment płynęła w powietrzu, wyciągała ręce, suknia powiewała za nią…
Lądowanie na grzbiecie zwierza przypominało uderzenie w bardzo, bardzo twardy fotel. Dzik zachwiał się, ale natychmiast wyprostował.
Susan objęła go rękami za kark, zanurzając twarz w ostrą szczecinę. Czuła pod sobą ciepło. Miała wrażenie, że jedzie na piecu. Cuchnął potem, krwią i świnią. Wielką świnią.
A przed nią roztaczał się brak krajobrazu.
Dzik wrył się w śnieg na krawędzi urwiska, niemal zrzucając ją z grzbietu. I odwrócił się, by stanąć pyskiem w pysk z psami.
Читать дальше