— Na pewno — obiecał Rincewind. — Będę szukał barów z liliowymi parasolami na zewnątrz, co?
Neilette pomachała mu, a Darleen zrobiła zabawny gest, kiedy odchodziły. Zderzyły się niemal z grupą mężczyzn w bieli.
— Hej, tam siedzi! — krzyknął jeden z nich. — Przepraszam piękne panie…
— Witaj, Charley… Ron… — zawołał Rincewind, gdy kucharze się zbliżyli.
— Słyszeliśmy, chłopie, że odpływasz — oznajmił Ron. — Charley powiedział, że nie można tak cię puścić bez pożegnania.
— Brzoskwiniowa Nellie trafiła jak rzadko! — oznajmił rozpromieniony Charley.
— Miło to słyszeć — zapewnił Rincewind. — I cieszę się, że wreszcie nie wyglądasz tak ponuro.
— A będzie jeszcze lepiej — wtrącił Ron. — Właśnie przyjęli nową sopranistkę, i jest świetna, jeśli miałbym osądzać, i jeszcze… Charley, powiedz mu, jak się nazywa…
— Germaine Fantasia. — Gdyby Charley uśmiechnął się jeszcze szerzej, odpadłby mu czubek głowy.
— Naprawdę się cieszę — rzekł Rincewind. — Lepiej już teraz zacznij ubijać śmietanę, wiesz?
Ron poklepał go po ramieniu.
— Zawsze przyda nam się ktoś w kuchni — powiedział. — Wystarczy, że powiesz słowo, koleś.
— To naprawdę ładnie z waszej strony. Kiedy tylko wyciągnę z pudełka czystą chusteczkę, zawsze będę wspominał gmach Opery i waszą ekipę, ale…
— Tam jest!
Dozorca i kapitan straży biegli wzdłuż brzegu. Dozorca machał do Rincewinda przyjaźnie.
— Nie, nie, w porządku, nie musisz uciekać! — wołał. — Mamy dla ciebie ułaskawienie!
— Ułaskawienie? — zdziwił się Rincewind.
— Zgadza się! — Dozorca dobiegł wreszcie, z trudem łapiąc oddech. — Podpisane… przez… premiera — wysapał. — Pisze, że jesteś… porządny gość i mamy… cię nie wieszać… — Wyprostował się. — Zresztą i tak byśmy tego nie zrobili, nie teraz. Najlepsza pieprzona ucieczka, jaką mieliśmy od pieprzonych czasów Blaszanego Neda!
Rincewind spojrzał na tekst na oficjalnym więziennym papierze w linie.
— Aha. To dobrze — powiedział słabym głosem. — Przynajmniej jest ktoś, kto wierzy, że nie ukradłem tej nieszczęsnej owcy.
— Och, wszyscy wiedzą, że ukradłeś tę owcę — odparł z satysfakcją dozorca. — Ale po takiej ucieczce, no… i takim pościgu też, nie? Ten tu glina mówi, że nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś tak uciekał, i to jest szczera prawda.
Strażnik żartobliwie stuknął Rincewinda pięścią w ramię.
— Masz szczęście, koleś — stwierdził z uśmiechem. — Ale następnym razem cię złapiemy!
Rincewind patrzył tępo na ułaskawienie.
— Chcecie powiedzieć, że dostałem to, bo jestem niezłym gościem?
— Nie ma zmartwienia — uspokoił go dozorca. — I cała kolejka farmerów chce ci powiedzieć, że gdybyś następnym razem to im ukradł owcę, będzie bonza, jeśli tylko dostaną linijkę w balladzie.
Rincewind zrezygnował.
— Co mogę powiedzieć? Macie tu jedną z najlepszych cel śmierci, w jakich bywałem, a było ich sporo. — Dostrzegł satysfakcję i dumę na ich twarzach. Uznał więc, że skoro jemu sprzyjało szczęście, pora spłacić dług. — Eee… I naprawdę byłbym wdzięczny, gdybyście nigdy, ale to nigdy jej nie malowali.
— Nie ma zmartwienia. Masz. Pomyślałem, że ci to damy. — Dozorca wręczył mu niewielką paczkę opakowaną w ozdobny papier. — Nam już teraz na nic, nie?
Rincewind odwinął konopny powróz.
— Brak mi słów — zapewnił. — Niezwykła życzliwość. A co to za… kanapki?
— Pamiętasz tę lepką brązową maź, co ją zrobiłeś? No więc wszyscy chłopcy jej próbowali i wszyscy mówili „buee”, ale potem wszyscy chcieli jeszcze trochę, więc spróbowaliśmy nagotować więcej — tłumaczył dozorca. — Myślałem, że otworzę własny interes. Nie przeszkadza ci to?
— Nie ma zmartwienia. Bierz ją sobie.
— Dzięki, koleś!
Ktoś jeszcze zbliżył się, kiedy Rincewind patrzył, jak odchodzą pospiesznie.
— Słyszałem, że wracasz — odezwał się Bill Rincewind. — Nie miałbyś ochoty zostać? Rozmawiałem z waszym dziekanem, a on dał ci wściekle dobre referencje.
— Naprawdę? A co powiedział?
— Że jeśli u siebie zmuszę cię do jakiejkolwiek pracy, to będę miał szczęście.
Rincewind spojrzał na lśniące od deszczu miasto.
— Bardzo uprzejma oferta — zapewnił. — Ale… och, sam nie wiem. Całe to słońce, morze, fale i piasek raczej by mi nie służyły. Ale mimo wszystko dzięki.
— Pewien jesteś?
— Tak.
Bill Rincewind wyciągnął rękę.
— Nie ma zmartwienia. Przyślę ci kartkę na Strzeżenie Wiedźm i może jakieś niedopasowane elementy odzieży. A teraz muszę wracać na uniwersytet, całe grono siedzi na dachu i łata przecieki…
I było po wszystkim.
Rincewind siedział jeszcze przez chwilę i obserwował, jak na pokład wchodzą ostatni pasażerowie. Później raz jeszcze rozejrzał się po mokrym od deszczu porcie. A potem wstał.
— No to chodźmy — rzucił.
Bagaż wbiegł za nim po trapie i popłynęli do domu.
Padało.
Woda bulgotała w pradawnych łożyskach strumieni, przelewała się i płynęła coraz szerzej siecią rowków i strużek.
Nastąpiły dalsze opady.
Niedaleko środka ostatniego kontynentu wodospady spływały po zboczach wielkiej czerwonej skały; parowała od trwającego dziesięć tysięcy lat letniego żaru. Niedaleko siedział na drzewie mały nagi chłopiec, obok trzech niedźwiadków, kilku oposów, niezliczonych papug oraz wielbłąda.
Wokół sterczącej skały cały świat zmienił się w morze.
I ktoś brnął przez fale. Był to stary człowiek niosący na ramieniu skórzaną sakwę.
Przystanął w wodzie do piersi i spojrzał w górę.
Coś się zbliżało. Chmury zwijały się i wirowały, pozostawiając srebrzysty otwór aż do samego nieba; dał się słyszeć dźwięk, jaki mógłby powstać, gdyby ktoś wziął huk gromu i rozciągnął mocno.
Pojawił się rosnący punkt. Starzec wyciągnął chudą rękę i nagle — z cichym trzaskiem — trafił w nią owalny kawałek drewna z przywiązanym sznurkiem.
Deszcz ustał.
Ostatnie krople wybiły krótki rytm, mówiący: teraz już wiemy, gdzie jesteście, więc jeszcze tu wrócimy…
Chłopiec wybuchnął śmiechem.
Starzec uniósł głowę, dostrzegł go i uśmiechnął się. Wsunął bullroarera za sznur, którym był opasany, po czym sięgnął po bumerang pomalowany na więcej kolorów, niż chłopiec kiedykolwiek widział w jednym miejscu.
Podrzucił go i złapał kilka razy, a potem — zerknąwszy w bok, by się upewnić, że publiczność patrzy — cisnął w górę.
Bumerang wzleciał w niebo. Wznosił się wciąż wyżej, daleko poza punkt, gdzie każdy normalny przedmiot powinien już zacząć spadać. Do tego rósł coraz większy. Chmury rozstąpiły się, by go przepuścić…
A potem się zatrzymał, jakby coś nagle przybiło go do nieba.
Niczym owce, które — zapędzone na pastwisko — mogą teraz chodzić bez pośpiechu we wszystkie strony, chmury zaczęły dryfować na boki. Promienie słońca przebiły się, oświetlając spokojne wody. Bumerang wisiał na niebie i chłopiec pomyślał, że musi znaleźć nowe słowo na to, jak błyszczą na nim kolory.
Tymczasem jednak spojrzał w dół, na wodę, i wypróbował inne słowo, którego nauczył go dziadek, a dziadka jego dziadek, i które przechowywano przez tysiące lat na czas, kiedy okaże się potrzebne.
Oznaczało „zapach po deszczu”.
I pomyślał, że naprawdę warto było czekać.
Читать дальше