Sznurek wyrwał się z dłoni Rincewinda, kalecząc mu palce. Bullroarer poleciał daleko i Rincewind nie widział jego upadku.
Może dlatego że wciąż się kręcił, ale w końcu grawitacja przezwyciężyła rozpęd i runął jak długi.
— Chyba stopy mi się palą — wykrztusił.
Martwy żar zawisł nad ziemią niby całun.
Hodowca Clancy bardzo dokładnie wytarł pot z czoła i wykręcił szmatę do pustej puszki po dżemie. Sądząc po tym, co się działo, wkrótce będzie z tego zadowolony. Potem, ostrożnie trzymając puszkę, zszedł po drabinie z wiatraka.
— Odwiert jest w porządku, szefie, po prostu nie ma tej pieprzonej wody — oznajmił.
Wyrzut pokręcił głową.
— Patrz tylko na konie — powiedział. — Patrz, jak się kładą… To niedobrze. To jest to, Clancy. Przeżyliśmy tu dobre i złe chwile, ale te są gorsze jeszcze o połowę. Równie dobrze możemy poderżnąć im te biedne pieprzone gardła, żeby nie zmarnować mięsa…
Podmuch wiatru zerwał mu kapelusz i smagnął zapachem więdnące krzewy akacji. Koń uniósł łeb.
Chmury pędziły po niebie, wrzały i przewalały się jedna przez drugą jak fale przy brzegu, tak czarne, że w samym środku aż niebieskie, często rozświetlane błyskami.
— Co to jest, u demona? — zdziwił się Clancy.
Koń wstał chwiejnie i potykając się, ruszył do zardzewiałego koryta pod wiatrakiem.
Pod chmurami sunące nad ziemią powietrze połyskiwało srebrzyście.
Coś uderzyło Wyrzuta w głowę.
Spojrzał na ziemię. Coś zrobiło „plask!” obok jego buta, pozostawiając w pyle maleńki krater.
— To jest woda, Clancy — oświadczył. — Piekielna woda spada z piekielnego nieba!
Patrzyli na siebie nawzajem z otwartymi ustami, aż uderzyła burza, zwierzęta się poruszyły, a czerwony kurz zmienił się w błoto, które zachlapało ich obu do pasa.
To nie był zwyczajny deszcz. To była Wilgoć.
Jak mówił później Clancy, drugą najlepszą piekielną rzeczą, jaka się tego dnia przytrafiła, to że byli blisko wzgórz.
A najlepsza piekielna rzecz, to że dzięki tym wszystkim korkom, udało im się potem znaleźć te piekielne kapelusze.
Odbyła się burzliwa debata, czy z powodu suszy odwołać tegoroczne regaty w Czyżeśpiwoszynióskol. Ale były tradycją. Wielu ludzi przyjeżdżało do miasteczka z ich powodu. Poza tym organizatorzy dyskutowali o tym długo i namiętnie w barze hotelu Sielanka i doszli do wniosku, że nie ma zmartwienia, będzie dobrze.
Wyścigi odbywały się w klasach łodzi zaprzężonych w wielbłądy, łodzi optymistycznie napędzanych żaglami oraz — główna atrakcja — skifów z napędem uzyskanym przez prosty zabieg wycięcia dna, po czym osady chwytały burty i pędziły ile sił. Ten bieg zawsze cieszył się wielką popularnością.
Właśnie kiedy dwie osady biegły w górę rzeki w wyścigu półfinałowym, widzowie zauważyli czarną chmurę, niczym wrzący dżem przelewającą się przez Semaforowe Wzgórze.
— Pożar buszu — stwierdził ktoś.
— Przy pożarze buszu byłyby białe. Idziemy…
To ważna cecha pożaru: kiedy ktoś go zobaczył, wszyscy biegli gasić. Pożar rozprzestrzenia się jak… no, jak pożar.
Ale kiedy się odwrócili, usłyszeli krzyk z koryta rzeki.
Obie osady wypadły zza zakrętu dziób w dziób, niosąc łodzie z rekordową prędkością. Dotarły do rampy, zderzyły się w pośpiechu, wpadły na szczyt splecione razem i runęły wśród drzazg i krzyków.
— Przerwać regaty — wysapał jeden ze sterników. — Rzeka… Rzeka…
Ale wtedy wszyscy już zobaczyli. Zza zakrętu, sunąc dość wolno z powodu pchanego przodem wielkiego zatoru krzaków, wozów, głazów i drzew, szła woda.
Z hukiem przepłynęła obok widzów, a ruchoma tama ślizgała się przed nią, oczyszczając koryto z wszelkich przeszkód. Z tyłu spienione fale wypełniały rzekę od brzegu do brzegu.
Odwołali regaty. Rzeka pełna wody ośmieszała samą ideę.
Bramy uniwersytetu runęły i wściekły tłum biegał po terenie uczelni i tłukł w ściany.
Wśród hałasu magowie gorączkowo przeglądali księgi.
— Macie coś w rodzaju Imponującego Separatora Maxwella? — rzucił Ridcully.
— Co on robi? — zapytał nadrektor Rincewind.
— Odmieszywuje dwa składniki, na przykład… cukier od piasku. Wykorzystuje demony niani.
— Raczej nano-demony — poprawił ze znużeniem Myślak.
— Aha, jak Supersito Bonza Charliego? Tak, mamy to.
— Jasne, ewolucja równoległa. Świetnie. Wygrzeb to, chłopie.
Nadrektor Ridcully skinął ręką któremuś z magów, a potem uśmiechnął się szeroko.
— Myśli pan, żeby użyć tego na soli?
— Otóż to. Jedno zaklęcie, jedno wiadro morskiej wody i po problemie…
— Eee… to nie jest całkiem tak — zauważył Myślak Stibbons.
— Dla mnie brzmi perfekcyjnie.
— Wymaga dużych ilości magii, nadrektorze. A demony potrzebują dwóch tygodni na kwartę.
— No tak. Cenna uwaga, panie Stibbons.
— Dziękuję, nadrektorze.
— Jednakże to, że zaklęcie się nie nadaje, nie oznacza jeszcze, że to nie był dobry pomysł… Chciałbym, żeby przestali tak wrzeszczeć!
Krzyki na zewnątrz ucichły.
— Chyba pana usłyszeli, nadrektorze — powiedział Myślak.
Dało się słyszeć: „Pang! Pang! Pang!”.
— Teraz rzucają czymś na dach? — spytał nadrektor Rincewind.
— Nie, to pewnie tylko deszcz — odparł Ridcully. — Przypuśćmy zatem, że spróbujemy odparować…
Zauważył, że nikt go nie słucha. Wszyscy patrzyli w górę.
Pojedyncze pacnięcia zlały się w ciągły łoskot, a z zewnątrz dobiegły głośne wiwaty.
Przez chwilę magowie tłoczyli się przy drzwiach, nim wreszcie przecisnęli się jakoś na zewnątrz. Woda spływała z dachu jak gruba kotara i wyrywała kanał w trawniku.
Nadrektor Rincewind zatrzymał się nagle i wyciągnął rękę do wody jak ktoś niepewny, czy piec jest gorący.
— Z nieba? — powiedział niepewnie.
Przekroczył płynną kotarę, zdjął kapelusz i wyciągnął przed siebie otworem do góry, by chwytać deszcz.
Tłum wypełnił tereny uniwersyteckie i rozlewał się na sąsiednie ulice. Wszystkie twarze skierowane były ku górze.
— A co to jest to ciemne?! — zawołał nadrektor Rincewind.
— To są chmury, nadrektorze!
— Wściekle ich dużo!
Było ich dużo. Piętrzyły się ponad wieżą jak ogromna czarna góra.
Kilka osób opuściło głowy na czas dostatecznie długi, by zauważyć przemoczonych magów. Rozległy się brawa. I nagle to oni stali się nowym centrum uwagi — pochwyceni i niesieni na ramionach.
— Myślą, że to dzięki nam! — zawołał z góry nadrektor Rincewind.
— A kto powie, że nie? — Ridcully konspiracyjnie postukał się palcem w bok nosa.
— Ehm… — zaczął ktoś.
Ridcully nawet się nie obejrzał.
— Proszę się zamknąć, panie Stibbons — rzucił.
— Już się zamykam, nadrektorze.
— Słyszycie ten grom? — rzekł Ridcully, kiedy grzmot przetoczył się po niebie. — Lepiej się ukryjmy…
Chmury nad wieżą wznosiły się jak woda przy tamie. Myślak tłumaczył potem, że fakt, iż wieża UR była równocześnie bardzo niska i niewiarygodnie wysoka, mógł stanowić zasadnicze źródło problemu, gdyż burza usiłowała przesunąć się równocześnie wokół niej, ponad nią i przez nią.
Z ziemi wyglądało, jakby chmury rozstąpiły się z wolna, pozostawiając błyszczący, szeroki komin wypełniony błękitną mgiełką wyładowań elektrycznych…
…a potem uderzyły. Jeden jaskrawy niebieski piorun trafił wieżę na wszystkich wysokościach naraz, co jest technicznie niemożliwe. Kawałki drewna i blachy falistej z hukiem wzleciały w powietrze i opadły na miasto.
Читать дальше