Oczywiście, gildia nie inhumowała władców z własnej inicjatywy. Po prostu zawsze była pod ręką, gdy ktoś jej potrzebował.
Dawno temu istniała tradycja wyłaniania tak zwanego Fasolowego Króla. Pewnego ustalonego dnia roku wszystkim mężczyznom klanu podawano specjalną potrawę. Ukryte w niej było jedno upieczone na twardo ziarno fasoli. I ten, który je znalazł — być może po udzieleniu mu pomocy dentystycznej — uznany był za króla. Był to całkiem tani system i działał znakomicie, prawdopodobnie dlatego, że sprytni, niscy, łysi ludzie, którzy naprawdę rządzili i przez jakiś czas obserwowali możliwych kandydatów, byli ekspertami w dyskretnym wkładaniu fasoli do właściwej miski.
Kiedy dojrzewały plony, klan rozkwitał i ziemia była żyzna, król rozkwitał także. Ale kiedy, we właściwym czasie, zboże przestawało rosnąć, powracał lód, a zwierzęta stawały się nie wiadomo czemu jałowe, sprytni, niscy, łysi ludzie ostrzyli swe długie noże, używane przede wszystkim do ścinania jemioły.
A w odpowiednią noc jeden z nich szedł do swojej jaskini i starannie piekł jedną małą fasolkę.
Oczywiście, tak było, zanim ludzie się ucywilizowali. Obecnie nikt już nie musi jeść fasoli.
Ludzie nadal pracowali przy barykadach. Stało się to czymś jak powszechne hobby, rodzajem grupowego remontu mieszkania. Pojawiły się wiadra gaśnicze, niektóre pełne wody, inne piasku. W niektórych punktach barykady wydawały się bardziej niedostępne od miejskich murów, biorąc pod uwagę, jak często z tych ostatnich wykradano kamień.
W mieście czasem odzywały się bębny i słychać było maszerujących żołnierzy.
— Sierżancie!
Vimes spojrzał w dół. Na szczycie drabiny, sięgającej powierzchni ulicy, pojawiła się twarz.
— Och, panna Battye! Nie wiedziałem, że jest pani z nami.
— Nie zamierzałam, ale nagle wyrosła ta wielka ściana…
Wspięła się na samą górę. Niosła nieduże wiaderko.
— Doktor Lawn przesyła pozdrowienia i pyta, jak to się stało, że jeszcze pan nikogo nie pobił — powiedziała, stawiając kubełek na deskach. — Mówi, że kazał wyszorować trzy stoły, dwa wiadra smoły stoją na ogniu, sześć pań zwija bandaże, a do tej chwili musiał się zająć tylko krwotokiem z nosa. Rozczarował go pan. Tak mówi.
— Proszę mu przekazać: ha, ha, ha — odparł Vimes.
— Przyniosłam panu śniadanie — powiedziała Sandra.
A Vimes uświadomił sobie, że na dole, raczej nieprzesadnie starając się ukryć, stoi kilku jego chłopaków. I chichoczą.
— Grzybki? — zapytał.
— Nie — zapewniła dziewczyna. — Mam panu powtórzyć, że już jest jutro, więc dostanie pan wszystko, o czym marzył…
Przez moment Vimes nie był pewien, dokąd niesie go świat.
— Jajko na twardo — wyjaśniła Sandra. — Ale Sam Vimes stwierdził, że pewnie woli pan płynne żółtko i parę grzanek pociętych w żołnierzyki.
— Tak samo jak on — potwierdził Vimes słabym głosem. — Domyślny jest chłopak…
Rzucił jajko w powietrze, by je złapać, kiedy będzie spadało. Zamiast tego zabrzmiał odgłos jakby zamykających się nożyc. W dół opadł deszcz płynnego żółtka i kawałki skorupki. A potem deszcz strzał.
Gwar rozmów się wzniósł. Madame podeszła do grupy otaczającej lorda Windera. I jakby magicznie, w ciągu dziesięciu sekund zostali sami, gdyż wszyscy pozostali zauważyli na drugim końcu sali jakieś osoby, z którymi koniecznie musieli porozmawiać.
— Kim jesteś? — zapytał Winder i przyjrzał jej się z uwagą, jaką mężczyzna poświęca kobiecie, kiedy podejrzewa ją o ukrywanie broni.
— Madame Roberta Meserole, panie.
— Ta z Genoi? — Winder parsknął, co było nieudaną próbą chichotu. — Słyszałem różne historie o Genoi.
— Zapewne mogłabym opowiedzieć jeszcze kilka, panie — zapewniła madame. — Ale w tej chwili czas już na tort.
— Tak — zgodził się Winder. — A słyszała pani, że mieliśmy tu dziś wieczorem jeszcze jednego skrytobójcę? Ciągle próbują, wie pani. Jedenaście lat i ciągle próbują. Ale załatwiam ich za każdym razem, choćby nie wiem jak się skradali.
— Brawo, wasza lordowska mość — pochwaliła madame.
Pomagało, że był niemiłym osobnikiem, paskudnym do szpiku kości. W pewnym sensie było wtedy łatwiej.
Odwróciła się i klasnęła w dłonie. Zaskakujące, ale ten cichy odgłos spowodował nagłe przerwanie wszystkich rozmów.
Podwójne drzwi na końcu sali otworzyły się i w progu stanęli dwaj trębacze. Zajęli pozycje po obu stronach wejścia…
— Zatrzymać ich! — wrzasnął Winder i uchylił się.
Dwóch jego gwardzistów przebiegło przez salę i wyrwało przestraszonym trębaczom instrumenty. Trzymali je z najwyższą ostrożnością, jakby się bali, że wybuchną albo wypuszczą niebezpieczny gaz.
— Zatrute strzałki — wyjaśnił Winder z satysfakcją. — Nigdy dość ostrożności, madame. W tej pracy człowiek uczy się uważać na każdy cień. No dobrze, niech zagrają. Ale żadnych trąbek. Nie cierpię, kiedy celują we mnie jakieś rury.
Na drugim końcu sali odbyła się nerwowa narada, po czym pozbawieni instrumentów trębacze wyprostowali się i jak najlepiej umieli, odgwizdali melodię.
Lord Winder zaśmiał się, kiedy wjechał tort. Był piętrowy, mniej więcej wysokości człowieka i grubo pokryty lukrem.
— Śliczny — powiedział, gdy goście zaczęli bić brawo. — Lubię trochę rozrywki na przyjęciach. I to ja mam go kroić, prawda?
Cofnął się o kilka kroków i skinął na gwardzistów.
— Do roboty, chłopcy.
Miecze kilka razy przebiły najwyższą warstwę. Gwardziści spojrzeli na Windera i pokręcili głowami.
— Na świecie bywają karły — rzekł.
Zaatakowali drugą warstwę, ale znowu nie napotkali oporu większego, niż mogą stawiać suszone owoce, ciasto i warstwa marcepanu z cukrowym lukrem.
— Może klęczeć — mruknął Winder.
Publiczność przyglądała się ze stężałymi uśmiechami. Kiedy stało się jasne, że tort jest cały z ciasta i niezamieszkany, posłano po kosztowacza potraw. Większość gości go rozpoznała. Nazywał się Spymould i podobno zjadł w swoim czasie tyle trucizn, że był teraz odporny na wszystko. Mówiono, że codziennie zjada ropuchę, by utrzymać się w formie. Plotka głosiła również, że od jego oddechu czernieje srebro.
Wybrał porcję tortu i zaczął w zadumie smakować, kierując wzrok ku górze.
— Hm… — odezwał się po chwili.
— I co? — zapytał Winder.
— Przykro mi, panie. Nic. Już myślałem, że jest tam domieszka cyjanku, ale nic z tego. To tylko migdały.
— Żadnej trucizny? — upewnił się Patrycjusz. — Chcesz powiedzieć, że jest jadalny?
— No tak. Byłby lepszy z ropuchą, ale to tylko moja opinia.
— Czy teraz służba może go już serwować, panie? — spytała madame.
— Nie ufaj służbie podającej jedzenie. Podejrzane typy. Mogą czegoś dosypać.
— Czy zgodzisz się zatem, panie, bym ja to zrobiła?
— Tak, może być. — Winder obserwował ją czujnie. — Wezmę dziewiąty kawałek, który pani ukroi.
W rzeczywistości jednak porwał piąty, tryumfalnie, jakby ocalił z katastrofy coś cennego.
Tort został podzielony, a obiekcje lorda Windera do służby serwującej jedzenie rozwiały się, kiedy owo jedzenie miało być serwowane innym. Przyjęcie rozproszyło się nieco, gdy goście rozważali odwieczny problem, jak można trzymać talerzyk i kieliszek oraz jeść równocześnie, nie używając tego małego urządzonka przytrzymującego kieliszek, które mocuje się do brzegu talerzyka i z którym człowiek wygląda jak czterolatek. Wymaga to wielkiej koncentracji i pewnie z tego powodu wszyscy byli niezwykle zajęci sobą.
Читать дальше