Snapcase przybył po dwudziestu minutach, a po dwudziestu pięciu został zgodnie z prawem zaprzysiężony jako Patrycjusz, magicznie stał się lordem Snapcase i zasiadł w Podłużnym Gabinecie. Czas ten obejmował także minutę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego lorda Windera, którego ciałem ktoś się zajął.
Niektórym doradcom wskazano drzwi, choć bez zbytnich nieprzyjemności, i nawet Spymouldowi pozwolono spokojnie usunąć hodowlę ropuch. Ale ci, którzy palili w kominkach, odkurzali meble i zamiatali podłogi, zostali, tak jak zostali poprzednio. Oni rzadko zwracali czyjąś uwagę, może nawet nie wiedzieli, kto jest ich pracodawcą, a zresztą byli zbyt użyteczni i wiedzieli, gdzie trzyma się miotły. Lordowie przychodzą i odchodzą, a kurz zbiera się cały czas.
I nastał poranek nowego dnia, który z dołu wyglądał całkiem jak stary.
Po jakimś czasie ktoś podniósł kwestię walk, którymi pilnie należało się zająć.
Starcia trwały wzdłuż całej barykady, ale rozstrzygnięcia były dość jednostronne. Przyniesiono drabiny oblężnicze i tu czy tam żołnierze zdołali się przedostać na parapet. Nie potrafili jednak zgromadzić większych sił w jednym punkcie. Obrońcy znacznie przewyższali atakujących liczbą, w dodatku nie wszyscy byli mężczyznami. Vimes szybko odkrył naturalną mściwość staruszek, które — kiedy przychodziło do walki z żołnierzami — nie miały żadnego wyczucia reguł. Wystarczyło dać takiej babci dzidę i otwór, by mogła ją wysunąć, a młodzi ludzie po drugiej stronie mieli poważne kłopoty.
Reg Shoe wpadł na genialny pomysł, by jako broni używać steków. Szturmujący nie pochodzili z domów, w których stek pojawiał się na stole. Mięso było raczej przyprawą niż głównym daniem. A tu i tam żołnierze, którzy dotarli na szczyt barykady, w ciemnościach, słysząc w dole jęki i krzyki bardziej pechowych towarzyszy, nagle czuli, że wyrywają im broń z ręki ich dobrze odżywieni byli koledzy. Ci koledzy nie byli okrutni i kierowali pokonanych drabiną w dół, po wewnętrznej stronie, gdzie czekały steki z jajkami i pieczone kurczaki, a także obietnica, że po rewolucji będzie można tak jadać codziennie.
Vimes nie chciał, by wieści o tym się rozeszły. Bał się szturmującego barykady tłumu chętnych.
Ale babcie… Och, babcie… Ulice republiki były naturalnym terenem rekrutacji dla regimentów. W tej okolicy też żyły duże rodziny z matronami, których słowo stanowiło dla krewnych wyrocznię. To było niemal nie fair, by w chwilach ciszy stawiać je na parapecie i dawać tuby.
— Wiem, że tam jesteś, Ron! Tu twoja babunia! Wleź tu jeszcze raz, a naprawdę spuszczę ci lanie! Nasza Rita przesyła ucałowania i chce, żebyś wracał do domu! Dziadek czuje się o wiele lepiej po tej nowej maści! A teraz dość już tych żartów!
To brudna sztuczka i Vimes był z niej dumny. Takie przekazy podkopują ducha walki o wiele bardziej niż strzały.
I nagle zdał sobie sprawę, że na linach i na drabinach nie ma już nikogo. Słyszał z dołu jęki i stękania, ale żołnierze, którzy mogli jeszcze stać na nogach, wycofywali się na bezpieczną odległość.
A ja? — pomyślał Vimes. Ja zszedłbym do piwnic w domach przy tej ulicy. Ankh-Morpork całe stoi na piwnicach. I przebiłbym się przez te sypiące się mury, a teraz w połowie piwnic po tej stronie barykady w cieple i ciszy czekaliby moi żołnierze.
Owszem, wczoraj w nocy posłałem ludzi, żeby zabili deskami i zatarasowali wszystkie piwniczne drzwi, jakie znajdą, ale przecież nie walczyłbym ze sobą, prawda?
Wyjrzał przez szczelinę między deskami i ze zdumieniem zobaczył, że jakiś człowiek idzie ostrożnie między odłamkami i jęczącymi żołnierzami. Trzymał białą flagę i co jakiś czas zatrzymywał się, by nią pomachać, choć bez okrzyków „Hurra!”.
Kiedy stanął już pod samą barykadą, zawołał:
— Hej tam!
Za osłoną desek Vimes zamknął oczy. O bogowie, pomyślał.
— Tak?! — krzyknął w dół. — W czym możemy pomóc?
— Kim jesteś?
— Sierżant Keel, Straż Nocna. A ty?
— Podporucznik Harrap. Ehm… Prosimy o krótkie zawieszenie broni.
— Po co?
— No… żeby zebrać naszych rannych.
Konwencje wojenne, pomyślał Vimes. Honor na polu walki. Wielkie nieba…
— A potem? — zapytał.
— Słucham?
— Co się stanie potem? Wracamy do bitwy?
— Ehm… Nikt wam nie powiedział? — zdziwił się podporucznik.
— Powiedział o czym?
— Właśnie się dowiedzieliśmy. Lord Winder nie żyje. Hm. Patrycjuszem jest lord Snapcase.
Wśród obrońców w pobliżu rozległy się wiwaty, podjęte przez tych na dole. Vimes poczuł, jak ogarnia go ulga. Ale nie byłby Vimesem, gdyby zwyczajnie dał spokój.
— I chcielibyście teraz się zamienić?! — zawołał.
— Słucham?
— Pytam, czy wasi chłopcy chcieliby teraz zobaczyć, jak się broni barykady, a my spróbujemy ją atakować.
Usłyszał śmiechy obrońców.
Młody człowiek milczał przez chwilę. Po czym spytał:
— No… A dlaczego?
— Ponieważ, popraw mnie, jeśli się mylę, my teraz jesteśmy lojalnymi stronnikami oficjalnego rządu, a wy to zbuntowani poplecznicy zdyskredytowanej administracji. Mam rację?
— Eee… Wydaje mi się, że mieliśmy, no… formalne rozkazy…
— Słyszałeś o niejakim kapitanie Swingu?
— No… tak.
— On też myślał, że ma formalne rozkazy — powiedział Vimes.
— No… tak?
— Rany, ale się zdziwił. No dobrze, dobrze. Zawieszenie broni. Zgadzamy się. Czy chcecie, żeby moi chłopcy wam pomogli? Mamy tu lekarza. Bardzo dobrego. Jeszcze nie słyszałem wrzasków.
— Eee… Dziękuję, sir.
Młody człowiek zasalutował. Vimes odpowiedział tym samym. Potem odetchnął i zwrócił się do obrońców.
— I po sprawie, chłopcy — powiedział. — Możemy zejść. Nie dało się groźbą, trzeba prośbą.
Zsunął się po drabinie. No tak… to już. Skończone. Bicie w dzwony, tańce na ulicach…
— Sierżancie, pan mówił poważnie, że pomożemy im z rannymi? — zapytał Sam, który stał przy drabinie.
— Wiesz, to ma tyle samo sensu, co wszystko inne dotąd — stwierdził Vimes. — To są chłopcy z miasta, tak samo jak my. Nie ich wina, że dostali głupie rozkazy.
W dodatku miesza im to w głowach, zmusza do myślenia, dlaczego to wszystko się dzieje…
— Tylko że… Nancyball nie żyje, sierżancie.
Vimes nabrał tchu. I tak wiedział, już tam na górze, na chwiejnym parapecie, lecz te słowa mimo wszystko wywołały wstrząs.
— Wydaje mi się, że paru od nich też nie doczeka świtu — powiedział.
— Tak, ale oni byli nieprzyjacielem, sierżancie.
— Zawsze warto się zastanowić, kto naprawdę jest twoim nieprzyjacielem — poradził Vimes.
— Może na przykład ten, kto próbuje nadziać mnie na swój miecz? — zaproponował Sam.
— To niezły początek — przyznał Vimes. — Ale zdarzają się chwile, kiedy warto spojrzeć trochę szerzej.
W Podłużnym Gabinecie Snapcase złożył dłonie i stuknął palcami wskazującymi o przednie zęby.
— Co robić, co robić… — mruczał w zadumie.
— Tradycyjna jest powszechna amnestia, wasza lordowska mość — odparł pan Slant.
Pan Slant, jako przewodniczący Gildii Prawników, doradzał wielu przywódcom miasta. Był także zombi, choć to tylko pomogło jego karierze. Stanowił przecież chodzący precedens. Wiedział, jak powinny się toczyć sprawy.
— Tak, tak, oczywiście — zgodził się Snapcase. — Nowy początek. To jasne. Nie wątpię, że istnieją też tradycyjne sformułowania?
Читать дальше