Piętnastu chłopa naaargh na Umrzyka Skrzyni
nastu chłopa jo-ho-aargh w butelce rum aargh
w butelce auć pij za zdrowaargh…
ŁOOJzzzzickuu!
Kłoda Z ładunkiem Feeglów i z piosenką zniknęła w wodnej mgle.
* * *
Tiffany przeleciała nad wzniesieniem Kredy, podobnym do grzbietu wieloryba. W tej chwili był to biały wieloryb, chociaż śnieg nie wydawał się bardzo głęboki. Ostre wiatry wywiewały go stąd na równiny. Niewiele było tu drzew i niewiele skał, gdzie mogłyby powstawać zaspy.
Kiedy znalazła się bliżej domu, zobaczyła niżej położone i osłonięte pola. Ustawiono już zagrody dla rodzących owiec. Śniegu było sporo jak na tę porę roku — a czyja to wina? — ale owce miały swój własny rozkład, ze śniegiem czy bez. Pasterze wiedzieli, jak zimno może być podczas odbierania jagniąt; zima nigdy nie ustępowała bez walki.
Tiffany wylądowała na podwórzu. Powiedziała kilka słów do miotły, która uniosła się znowu i odleciała ku górom. Miotła zawsze potrafi znaleźć drogę do domu, jeśli tylko wie się, co z nią zrobić.
Były uściski, dużo śmiechu, trochę łez, ogólne zapewnienia, że wyrosła jak tyczka i jest już tak wysoka jak jej matka, i w ogóle mówiono to, co się mówi w takich chwilach.
Oprócz malutkiego rogu obfitości w kieszeni zostawiła za sobą wszystko — swój pamiętnik, swoje ubrania, wszystko. To bez znaczenia. Nie uciekła stamtąd, uciekła tutaj, i tutaj teraz była, czekając na siebie. Znowu czuła swoją ziemię pod podeszwami butów.
* * *
Zawiesiła spiczasty kapelusz obok drzwi i poszła pomagać mężczyznom przy stawianiu zagród.
To był dobry dzień. Przez szare niebo zdołało się przebić trochę słonecznych promieni. Na tle bieli śniegu wszystkie kolory wydawały się żywe, jakby sam fakt, że są tutaj, dodawał im jaskrawości. Stare uprzęże na ścianie stajni lśniły srebrem, a nawet brązy i szarości, kiedyś sprawiające wrażenie wypłowiałych, teraz odżyły na nowo.
Tiffany wyjęła pudełko farb i trochę cennego papieru. Spróbowała namalować to, co widzi. W tym także była magia. Wszystko polegało na cieniach i światłach. Jeśli udało się przenieść na papier cień i połysk, kształt, jaki każda istota tworzyła w świecie, wtedy można było utrwalić ją samą.
Wcześniej Tiffany malowała tylko kolorową kredą. Farby okazały się o wiele lepsze.
To był dobry dzień. To był dzień akurat dla niej. Czuła, jak części niej samej otwierają się i wychodzą z kryjówek. Jutro pojawią się obowiązki, pojawią się ludzie zaglądający nerwowo na farmę i szukający pomocy czarownicy. Kiedy ból stawał się zbyt silny, nikt się nie przejmował tym, że czarownica, która go koi, jest kimś, kogo się pamięta, jak miał dwa lata i biegał dookoła w samej koszuli.
Jutro… może zdarzyć się wszystko. Ale dzisiaj zimowy świat był pełen barw.
Rozdział dwunasty
Szczupak
Na całych równinach krążyły pogłoski o niezwykłych wydarzeniach. Była na przykład łódź wiosłowa należąca do starego człowieka mieszkającego w szopie tuż poniżej wodospadu. Ta łódź odpłynęła tak szybko, opowiadano, że unosiła się nad wodą jak ważka — a jednak nikogo w niej nie było. Znaleziono ją zacumowaną u brzegu w Dwukoszulu, gdzie rzeka przepływa pod traktem dyliżansów. Potem nocny dyliżans pocztowy, który stał przed zajazdem, odjechał całkiem sam, zostawiając wszystkie worki z pocztą. Woźnica pożyczył konia i ruszył w pościg; znalazł powóz niedaleko Kredy. Wszystkie drzwi były otwarte, zaginął jeden koń.
Kilka dni później konia przyprowadził dobrze ubrany młody człowiek. Twierdził, że znalazł go błąkającego się po okolicy. Co zaskakujące, koń był wyczyszczony i nakarmiony.
Bardzo, bardzo grube — to chyba najlepszy opis murów zamku. Nocą nie było tu żadnych gwardzistów, ponieważ o ósmej zamykali bramy i szli do domów. Był za to stary Robbins, niegdyś także gwardzista, pełniący teraz oficjalną funkcję nocnego dozorcy, wszyscy jednak wiedzieli, że o dziewiątej zasypia przy kominku. Miał starą trąbkę, na której powinien zatrąbić w razie ataku, ale nikt nie był całkiem pewien, jaki miał być tego skutek.
Roland sypiał w Wieży Czapli, ponieważ do komnaty prowadziły w niej długie schody, a ciotki nie lubiły się wspinać. Wieża także miała bardzo, bardzo grube mury — ale nie pomogły. Koło jedenastej ktoś przytknął mu trąbkę do ucha i zatrąbił.
Roland wyskoczył z łóżka, zaplątał się w pierzynę, pośliznął na dywaniku pokrywającym lodowatą kamienną posadzkę, uderzył głową o kredens i trzecią rozpaczliwie potartą zapałką zdołał zapalić świecę.
Na stoliku przy łóżku leżał wielki miech z umocowaną do roboczego końca trąbką starego Robbinsa. Pokój był pusty, jeśli nie liczyć cieni.
— Mam miecz — ostrzegł Roland. — I potrafię go użyć!
— Ach, juz ześ je trupem — odpowiedział mu głos spod sufitu. — Pociachany na ciut kawałecki w swoim łózecku, kiedy ześ chrapał nicym wiepsek. Nie, żartowałem. Żaden z nas nie chce ci zrobić ksywdy. — Z ciemności między krokwiami dobiegły gorączkowe szepty i głos podjął: — Ciut poprawka, wienksość z nas nie chce ci zrobić ksywdy, ale nie fesztuj sie Dużym Janem, on nikogo za bardzo nie lubi.
— Kim jesteście?
— Ano, znowu zacynas nie tak jak tseba — odpowiedział głos konwersacyjnym tonem. — Jo jestem tu na góze, cienzko uzbrojony, wis, a ty na dole w tej swoje ciut kosuli i ślicniusi z ciebie cel. I myślis, ze to ty zadajes pytania… Cyli umies walcyć, tak?
— Tak!
— I bedzies walcył z potworami, coby ratować wielko ciut wiedźmę? Bedzies?
— Wielką ciut wiedźmę?
— Dla ciebie to Tiffany.
— Mówicie o Tiffany Obolałej? Co się jej stało?
— Bedzies gotów, jak będzie cie potsebować?
— Tak, oczywiście! Ale kim jesteście?
— I umies walcyć?
— Przeczytałem cały „Podręcznik szermierki”!
Po kilku sekundach głos z mroku w górze powiedział:
— Aha… Cosik chyba widzę, ze znalazłem ciut brocek w tym planie…
* * *
Po drugiej stronie dziedzińca wznosiła się zamkowa zbrojownia. Nie była obficie zaopatrzona. Stała tam zbroja zestawiona z różnych niedopasowanych kawałków, kilka mieczy, topór bojowy, którego nikt nie potrafił unieść, oraz kolczuga, która wyglądała na zaatakowaną przez jakieś straszliwie silne mole. Były też drewniane manekiny na wielkich sprężynach, do ćwiczeń szermierki. W tej chwili Feeglowie przyglądali się, jak Roland z wielkim entuzjazmem atakuje jeden z nich.
— No tak… — mruknął zniechęcony Duży Jan, gdy Roland odskoczył. — Jakby tak nigdy nie spotkał nicego innego niz kawołki dzewa, co sie nie broniom, to może i będzie dobze.
— Ale je chentny — zauważył Rob Rozbój, gdy Roland oparł stopę o manekina i usiłował wyrwać z niego ostrze miecza.
— Ano… — Duży Jan zrobił ponurą minę.
— Ale akcje ma ślicniusie, psyznas.
Rolandowi udało się wyrwać miecz z manekina, który odskoczył na starej sprężynie i uderzył go w głowę.
Mrugając niepewnie, chłopiec spojrzał na Feeglów. Pamiętał ich z czasów, kiedy został uwolniony od królowej elfów. Kto raz spotkał Nac Mac Feeglów, ten nie mógł o nich zapomnieć, choćby bardzo się starał. Ale te wspomnienia były dość mgliste. Przez część swojego tam pobytu był prawie obłąkany, czasem nieprzytomny, a widział tak wiele niezwykłych rzeczy, że nie mógł rozróżnić, które są prawdziwe, a które nie.
Читать дальше