Pędzisz, uciekasz. Jak ci się to podoba, owczarka? Ukradłaś mi go. Czy tak bardzo go pragnęłaś?
Głos zabrzmiał w powietrzu tuż obok.
— Nie obchodzi mnie, kim jesteś — wymamrotała Tiffany, zbyt przemarznięta, by rozsądnie myśleć. — Idź sobie.
Mijały godziny. Na nizinie było trochę cieplej, ale zimno nadal przenikało do kości, nieważne, ile warstw ubrania człowiek miał na sobie. Tiffany starała się nie zasnąć. Niektóre czarownice potrafią spać na miotle, ona jednak wolała nie próbować. Mogłoby się jej przyśnić, że spada, a potem by się obudziła i odkryła, że to prawda, ale już niedługo.
Wreszcie dostrzegła w dole słabe żółte światła. To był prawdopodobnie zajazd w Dwukoszulu, ważny punkt nawigacyjny.
Czarownice nigdy nie zatrzymywały się w zajazdach, jeśli tylko mogły tego uniknąć, zresztą większość zajazdów bardzo niedogodnie wymagała, by płacić im pieniędzmi. Ale pani Umbridge, która prowadziła sklep z pamiątkami naprzeciwko, miała starą szopę na tyłach i była — jak to określała panna Tyk — PC, czyli Przyjazna Czarownicom. Na ścianie stodoły, w miejscu gdzie nie znalazłby go nikt, kto specjalnie nie szukał, został nawet wydrapany znak czarownic: łyżka, spiczasty kapelusz i wielki nauczycielski ptaszek.
Snop siana nigdy nie wydawał się wygodniejszy. Tiffany zakopała się w nim cała. W szopie były też dwie krowy pani Umbridge. Utrzymywały wewnątrz ciepłe i pachnące przeżutą trawą powietrze.
Tiffany śniła, jak Annagramma zdejmuje maskę de luxe i odsłania twarz, a potem ściąga tę twarz i odsłania oblicze babci Weatherwax…
A potem: Czy było to warte jednego tańca, owczarko? Zabrałaś mi moc i teraz jestem słaba. Świat pokryje się śniegiem. Czy to warte tańca?
Usiadła w ciemnej szopie i zdawało jej się, że widzi wijące się jak wąż lśnienie. Potem znowu zapadła w sen i śniła o oczach zimistrza.
Rozdział jedenasty
Nawet turkusowa
Brzdęk-brzdąk!
Tiffany usiadła gwałtownie, aż posypało się z niej siano. Ale był to tylko dźwięk krowiego łańcucha stukającego o brzeg metalowego kubła.
Pani Umbridge doiła krowy. Blade światło dnia wpadało do środka przez szczeliny w ścianach. Kobieta uniosła głowę, kiedy usłyszała, że Tiffany się porusza.
— Aha, tak myślałam, że któraś z moich pań przybyła nocą — powiedziała. — Zjesz śniadanie, skarbie?
— Proszę!
Tiffany pomogła starszej pani przy wiadrach, pomogła ubić masło, pogłaskała bardzo starego psa, zjadła fasolę z grzanką, a potem…
— Chyba mam coś dla ciebie — oświadczyła pani Umbridge, wchodząc za ladę będącą całym urzędem pocztowym w Dwukoszulu. — Gdzie ja to… A, jest.
Wręczyła Tiffany mały plik listów i płaską paczkę, wszystko to ściągnięte razem gumką i pokryte psią sierścią. Mówiła dalej, ale Tiffany ledwie ją słyszała — coś o woźnicy, który złamał nogę, biedny człowiek, a może to jego koń złamał nogę, biedne zwierzę, a któraś wichura powaliła na trakt sporo drzew, a potem spadło tyle śniegu, moja droga, że nawet na piechotę nie dało się przedrzeć, i tak jedno z drugim sprawiło, że poczta z Kredy i do Kredy była opóźniona, zresztą w ogóle prawie nie przychodziła…
Dla Tiffany stanowiło to tylko brzęczenie w tle, ponieważ wszystkie listy były zaadresowane do niej — trzy od Rolanda, jeden od mamy. Paczka też była dla niej. Wyglądała bardzo poważnie, a zdarte opakowanie odsłoniło smukłe czarne pudełko, które otworzyła również, a w nim…
Tiffany nigdy jeszcze nie widziała pudełka akwareli. Nie wiedziała, że w jednym miejscu może istnieć tyle różnych kolorów.
— Och, farbki… — Pani Umbridge zajrzała jej przez ramię. — To ładnie. Też takie miałam, kiedy byłam młoda. O, jest nawet turkusowa. Turkus jest bardzo kosztowny. To od tego twojego młodego człowieka, prawda? — dodała, ponieważ starsze panie lubią wiedzieć wszystko, a nawet trochę więcej.
Tiffany odchrząknęła. W swoich listach unikała bolesnego tematu malowania. Musiał pomyśleć, że sama też chciałaby spróbować. Kolory w dłoni lśniły jak uwięziona tęcza.
— Piękny mamy poranek — powiedziała. — I myślę, że już polecę do domu.
* * *
Na zimnej rzece, tuż ponad grzmiącym Wodospadem Lancre, przycumowano pień drzewa. Niania Ogg i babcia Weatherwax przyglądały mu się, stojąc na wielkim, wygładzonym przez wodę głazie przy brzegu rwącej rzeki.
Cały pień pokryty był Feeglami. Wszyscy wyglądali na wesołych. Istotnie, czekała ich pewna śmierć, ale nie wiązała się — to bardzo ważne — z koniecznością pisania czegokolwiek.
— Wiecie, że nikt jeszcze nie przepłynął tego wodospadu i nie przeżył, żeby o tym opowiedzieć? — odezwała się niania.
— Pan Parkinson przepłynął — odparła babcia. — Nie pamiętasz? Trzy lata temu.
— No tak, przeżył, trudno zaprzeczyć, lecz potem strasznie się jąkał.
— Ale opisał wszystko. Nazwał to „Mój spadek z wodospadu”. Całkiem ciekawe dzieło.
— Ale nikt o tym nie opowiedział — przypomniała niania. — O to mi chodziło.
— Ano, ino ze myśmy som lekcy jako ciut piórka — wtrącił Duży Jan. — A taki wiater, jak dmucho psez kilty, to tsyma nas w góze, wicie.
— Na pewno jest na co popatrzeć — przyznała niania.
— Syćkie gotowe?! — zawołał Rob Rozbój. — I dobze. Cy zechcecie upsejmie lodwionzać linę, pani Ogg?
Niania rozwiązała węzeł i stopą odepchnęła kłodę, która powoli odpłynęła kawałek i zaraz pochwycił ją prąd.
— Cternastu chłopa na Umzyka Sksyni? — zaproponował Tępak Wullie.
— I co z nimi? — zdziwił się Rob, kiedy Moda zaczęła przyspieszać.
— Może syćkie zaśpiwomy?
Ściany wąwozu zaczęły się zbliżać.
— Dobra — zgodził się Rob. — To psecie psyjemna nau-tycno wyciecka. Wullie, a ty tsymaj tego swojego sera daleko łode mnie. Jakosik mi sie nie podoba, jak łon na mnie patsy.
— Łon nie ma łocu, Rob — zauważył nieśmiało Wullie, trzymając się Horacego.
— Ano. I o to mi chodzi.
— Horacy wcale nie chcioł próbować cie zjeść, Rob — tłumaczył Wullie. — A byłeś ślicny i cyściutki, jak cie juz wypluł.
— A jak to jest, ze wis, jak ten ser ma na imię? — zapytał Rob.
Spieniona woda zaczęła chlapać na kłodę.
— Sam mi powiedzioł, Rob.
— Tak? — Rob wzruszył ramionami. — Dobra, nie bede sie spiroł z tym serem.
Kawałki lodu kołysały się na rzece. Niania Ogg wskazała je babci Weatherwax.
— Od całego tego śniegu znowu ruszyły lodowe rzeki — powiedziała.
— Wiem.
— Mam nadzieję, Esme, że można zaufać opowieściom.
— To są prastare opowieści. Żyją własnym życiem. Chcą być powtarzane. Lato uratowane z jaskini? Bardzo stare — stwierdziła babcia Weatherwax.
— Ale zimistrz będzie ścigał naszą dziewczynę.
Babcia obserwowała, jak kłoda Feeglów znika za zakrętem.
— Tak, będzie ścigał — zgodziła się. — I wiesz, prawie mi go żal.
* * *
I tak Feeglowie odpłynęli do domu. Oprócz Billa Brodacza żaden nie potrafił utrzymać melodii nawet na łańcuchu, jednak był to drobny problem, całkiem nieważny wobec wielkiego problemu. To znaczy tego, że nie przejmowali się zasadą, by śpiewać w tej samej tonacji, tempie, czy nawet tymi samymi słowami. Po chwili wybuchły niewielkie bójki, jak zawsze kiedy Feeglowie się bawili. Tak więc głos odbijający się od skał, gdy kłoda pędziła w stronę progu wodospadu, brzmiał mniej więcej tak:
Читать дальше