— Gytho Ogg, nie możesz przecież wykorzystywać rogu obfitości, daru bogów, jak… spiżarni! — oświadczyła babcia. — Już ze stopami przesadziłaś.
— Ale to przecież jest spiżarnia — odrzekła niania z niewinną miną. — Tak jakby… wszystko to, co czeka, żeby wyrosnąć na wiosnę.
Tiffany bardzo ostrożnie odłożyła róg. Wyczuwała w nim coś… coś żywego. Wcale nie była przekonana, czy to tylko magiczne narzędzie. Zdawało się, że słucha.
Kiedy róg dotknął blatu, zaczął się zmniejszać, aż osiągnął rozmiar niedużego wazonu.
— Pseprosam — odezwał się Rob Rozbój. — Ale cy to cóś robi piwo?
— Piwo? — powtórzyła Tiffany bez zastanowienia. Zabrzmiało ciurkanie. Wszystkie oczy skierowały się ku wazonowi. Nad brzegiem wypiętrzała się biała bańka.
Wszystkie oczy zwróciły się z kolei ku babci Weatherwax, która wzruszyła ramionami.
— Nie patrzcie na mnie — rzekła kwaśnym tonem. — I tak przecież je wypijecie.
On jest żywy, myślała Tiffany, kiedy niania Ogg wyszła do kuchni po kubki. Uczy się. Nauczył się mojego języka…
* * *
Koło północy Tiffany się zbudziła, gdyż biały kurczak stał jej na piersi. Zepchnęła go na bok, sięgnęła po kapcie i natrafiła na kolejne kurczaki. Gdy udało jej się zapalić świecę, zobaczyła po drugiej stronie łóżka sześć kurczaków. Kurczaki były wszędzie na podłodze. I na schodach. I w pokojach na dole. W kuchni przelewały się do zlewu.
Nie hałasowały specjalnie. Od czasu do czasu wydawały z siebie krótkie „kuek!” — dźwięk, jaki wydaje kurczak, kiedy jest trochę niepewny co do sytuacji, czyli mniej więcej zawsze.
Kurczaki przesuwały się cierpliwie, żeby zrobić miejsce następnym. Kuek! Robiły to, ponieważ róg obfitości — który urósł do wymiarów dużego kurczaka — wystrzeliwał kurczaki w ośmiosekundowych odstępach. Kuek!
Tiffany patrzyła, jak kolejny ląduje na górze kanapek z szynką. Kuek!
Odcięta na czubku rogu obfitości stała Ty, wyraźnie bardzo zdziwiona. Kuek! A na środku pokoju babcia Weatherwax chrapała łagodnie w wielkim fotelu, otoczona zafascynowanymi kurczakami. Kuek! Poza tym chrapaniem i chóralnymi kuekami panował całkowity spokój. Kuek!
Tiffany spojrzała gniewnie na kotkę. Kiedy chciała, żeby ją nakarmić, ocierała się o różne rzeczy, prawda? Kuek! I miauczała? Kuek! A róg obfitości szybko uczył się obcych języków, zgadza się? Kuek!
— Dość już kurczaków — szepnęła i po kilku sekundach dopływ ptaków ustał. Kuek!
Ale przecież nie mogła tak tego zostawić. Potrząsnęła babcię za ramię, a gdy czarownica się zbudziła, Tiffany poinformowała:
— Dobra wiadomość jest taka, że dużo kanapek z szynką jest… eee…
Kuek!
Rozdział dziewiąty
Zielone pędy
Następnego ranka było o wiele zimniej — paraliżujący, tępy chłód, który zdawał się niemal zamrażać płomienie w palenisku.
Tiffany zostawiła miotłę między drzewami, kawałek do chaty niani Ogg. Nie było tu zasp, ale śnieg sięgał jej do kolan, tak zmrożony, że trzeszczał pod stopami jak zeschły chleb.
W teorii poleciała do lasu, żeby wypróbować róg obfitości, ale tak naprawdę po to, żeby usunąć go wszystkim z oczu. Niania Ogg nie złościła się specjalnie z powodu kurczaków — w końcu stała się posiadaczką pięciuset sztuk drobiu, który tkwił teraz w szopie i robił „kuek!”. Ale podłogi były brudne, a ślady kurczaków pozostały nawet na poręczach. No i jak zauważyła (szeptem) babcia, co się stanie, jeśli ktoś powie „rekiny”?
Tiffany siedziała na pniu w zasypanym śniegiem lesie, a róg obfitości leżał na jej kolanach. Las był kiedyś piękny, ale teraz wyglądał strasznie: ciemne pnie na tle bieli, pasiasty czarno — biały świat, pręty krat w świetle. Tęskniła za horyzontem.
Zabawne… Róg obfitości zawsze był trochę ciepły, nawet tutaj. Zdawało się, że z góry wie, jaki powinien mieć rozmiar. Rośnie i maleje, myślała Tiffany. A ja teraz czuję się całkiem mała.
Co dalej? Co teraz? Miała nadzieję, że… że moc spadnie na nią, tak jak róg obfitości. Nie spadła.
Pod śniegiem trwało życie — czuła je pod palcami. Gdzieś niżej, poza zasięgiem mrozu, było prawdziwe Lato. Rogiem obfitości jak łopatką odgarnęła śnieg i dotarła do martwych liści. Znalazła życie w białych pajęczynach grzybni i w bladych, nowych korzonkach. Na wpół zamarznięty robak popełzł wolno i zakopał się pod delikatnym jak koronka szkieletem liścia. Obok leżał żołądź.
Drzewa nie milczały, ale wstrzymywały oddech. Czekały na nią, a ona nie wiedziała, co robić.
Nie jestem Letnią Panią, powiedziała sobie. I nigdy nie będę. Zajęłam jej miejsce, ale nigdy jej nie zastąpię. Może i sprawię, żeby wyrosło trochę kwiatów, ale nie zastąpię jej. Ona idzie przez świat, a oceany soków płyną w górę drzew, w jednej sekundzie wyrastają miliony ton trawy. Czyja to potrafię? Nie. Jestem głupim dzieckiem, znającym garść sztuczek, to wszystko. Jestem tylko Tiffany Obolałą i serce mam obolałe z tęsknoty za domem.
Czuła się trochę winna wobec robaka, więc chuchnęła na ziemię i nasypała liści, żeby go przykryć. Wtedy usłyszała cichy, pluszczący odgłos, jakby żaba pstryknęła palcami — to pękł żołądź. Biały kiełek wystrzelił z niego i w jednej chwili wyrósł na pół cala.
Tiffany pospiesznie wygrzebała otwór w liściach, wcisnęła tam żołędzia i przysypała go ziemią…
Ktoś ją obserwował. Wstała i odwróciła się szybko. Nikogo nie zauważyła, ale to o niczym nie świadczyło.
— Wiem, że tam jesteś! — powiedziała, wciąż się obracając. — Kimkolwiek jesteś!
Głos odbijał się echem od czarnych drzew. Nawet w jej uszach wydawał się słaby i przestraszony.
Zauważyła, że odruchowo podnosi róg obfitości.
— Pokaż się — wyjąkała. — Albo…
Albo co? — zastanowiła się. Zasypię cię owocami?
Śnieg zsunął się z gałęzi i głucho uderzył o ziemię. Aż podskoczyła, a potem poczuła się jeszcze bardziej głupio. Trzęsła się, bo spadła garść śnieżnych płatków! Czarownica nigdy nie powinna się obawiać, nawet w najciemniejszym lesie, tłumaczyła jej kiedyś babcia Weatherwax, ponieważ w głębi serca wie, że najstraszniejszą istotą w tym lesie jest ona sama.
Uniosła róg obfitości.
— Truskawka — powiedziała.
Coś wystrzeliło i z cichym „pac!” zrobiło czerwoną plamę na korze drzewa o dwadzieścia stóp dalej. Tiffany nie sprawdzała nawet — róg zawsze dostarczał to, o co się go prosiło.
To więcej, niż mogła powiedzieć o sobie…
A na dodatek dzisiaj przypadał dzień jej wizyty u Annagrammy. Westchnęła ciężko. Prawdopodobnie tam też coś się nie uda.
Powoli, siedząc okrakiem na miotle, zniknęła między drzewami.
Po minucie czy dwóch zielony pęd wysunął się z ziemi, na którą chuchnęła, wyrósł na jakieś sześć cali i wypuścił dwa zielone liście.
Rozległy się czyjeś kroki. Nie były tak skrzypiące, jak zwykle kroki na zamarzniętym śniegu.
Teraz jednak śnieg zaskrzypiał, ponieważ ktoś ukląkł przy zamarzniętych liściach.
Para chudych, ale silnych dłoni ostrożnie zebrała śnieg i ułożyła z niego i zeschłych liści wysokie ogrodzenie wokół pędu… Otaczało go i osłaniało od wiatru jak żołnierza w zamku.
Mała biała kotka próbowała ocierać się o niego, ale została ostrożnie przeniesiona w inne miejsce.
Potem babcia Weatherwax wróciła między drzewa. Nie zostawiała na śniegu odcisków stóp.
Читать дальше