Człowiek nigdy nie uczy innych wszystkiego, co umie…
* * *
Mijały dni. Annagramma uczyła się, ale była to ciężka praca. Niełatwo uczyć kogoś, kto nie chce przyznać, że istnieje cokolwiek, o czym nie wie. Często zdarzały się więc takie rozmowy:
— Wiesz, jak się przygotowuje korzeń placebo?
— Oczywiście. Każdy to wie.
I nie był to odpowiedni moment, by powiedzieć: „No dobrze, to pokaż”, ponieważ wtedy dłubałaby coś przez chwilę, a potem oświadczyła, że głowa ją boli. To był moment, by powiedzieć: „No dobrze, więc patrz na mnie i sprawdzaj, czy wszystko robię poprawnie”, a potem wykonać czynność w sposób perfekcyjny. Warto było też rzucać uwagi w rodzaju: „Wiesz, babcia Weatherwax twierdzi, że praktycznie wszystko jest równie skuteczne jak korzeń placebo, ale zawsze najlepiej używać właściwych składników, jeśli tylko możesz je zdobyć. Przygotowany w syropie, jest doskonałym środkiem na lekkie schorzenia, ale oczywiście sama to wiesz”.
Na co Annagramma odpowiadała:
— Oczywiście.
Tydzień później w lesie nastał taki mróz, że niektóre starsze drzewa pękały nocą. Starzy ludzie mówili, że od bardzo dawna czegoś takiego nie widzieli. Takie rzeczy zdarzają się, kiedy soki zamarzają i próbują się rozszerzać.
Annagramma była próżna jak kanarek w pokoju pełnym luster i natychmiast wpadała w panikę, gdy tylko stawała wobec czegoś, czego nie wiedziała. Ale uczyła się szybko i dobrze jej wychodziło udawanie, że wie więcej niż w rzeczywistości, co jest cenną umiejętnością u czarownicy. Tiffany zauważyła kiedyś na stole otwarty katalog Boffo i kilka zakreślonych towarów. Nie zadawała żadnych pytań. Miała zbyt dużo pracy.
Po kolejnym tygodniu zamarzły studnie.
Tiffany kilka razy odwiedzała z Annagramma wioski i wiedziała, że dziewczyna w końcu sobie poradzi. Miała wrodzony talent do boffo. Była wysoka, arogancka i zachowywała się, jakby wiedziała wszystko nawet wtedy, kiedy nie miała o czymś pojęcia. Mogła zajść daleko. Ludzie jej słuchali.
Nie mieli wyjścia. Nie pozostała już żadna przejezdna droga; między chatami wykopywali tunele zalewane zimnym, błękitnym blaskiem. Cokolwiek trzeba było przewieźć, przewoziło się na miotle. Dotyczyło to również starców. Przenosili się do innych domów razem z pościelą, laskami i całą resztą. Stłoczonym razem ludziom było cieplej; mogli też wspominać, że choć mrozy są ciężkie, to jednak nie aż tak jak mrozy za czasów ich młodości.
Po jakimś czasie przestali tak mówić.
Czasami śnieg tajał odrobinę, a potem wszystko znów zamarzało. W rezultacie z dachów zwisały frędzle sopli, które podczas kolejnej odwilży kłuły ziemię jak sztylety.
Tiffany nie sypiała, a w każdym razie nie kładła się do łóżka. Jak zresztą żadna czarownica. Śnieg był udeptywany w lód, twardy jak skała, więc dało się przeciągnąć jakieś wózki, ale wciąż brakowało czarownic, by wszędzie dotrzeć, a dni i noce razem wzięte i tak miały za mało godzin. Petulia zasnęła na miotle i wylądowała na drzewie o dwie mile za daleko. Tiffany zsunęła się kiedyś i wpadła w zaspę.
W tunelach zaczęły się pojawiać wilki. Były osłabłe z głodu i zdesperowane. Babcia Weatherwax powstrzymała je i nigdy nikomu nie zdradziła, jak tego dokonała.
Ataki zimna były jak ciosy zadawane raz po raz, dniem i nocą. Wszędzie na śniegu widoczne były czarne plamki martwych ptaków, które zamarzły w locie. Inne znalazły drogę do tuneli i wypełniały je swym świergotem. Ludzie karmili je resztkami, bo przynosiły światu fałszywą nadzieję wiosny…
…gdyż jedzenia nie brakowało. O nie, jedzenia było w bród. Róg obfitości pracował dniem i nocą.
A Tiffany myślała: Nie powinnam się zgadzać na płatki śniegu.
* * *
Gdzieś daleko stała szopa, stara i opuszczona. A w przegniłych deskach tkwił gwóźdź. Gdyby zimistrz miał palce, teraz by drżały.
To już ostatni składnik! Tak wiele musiał się nauczyć! I było mu tak strasznie trudno! Kto by pomyślał, że człowiek zbudowany jest z takich rzeczy jak kreda, sadza, gazy i trucizny, i metale?
Pod zardzewiałym gwoździem uformował się lód, drewno stęknęło i zatrzeszczało, lód zaczął przyrastać… Wyrwany gwóźdź zawirował w powietrzu. A wśród wiatru, który mroził korony drzew, dał się słyszeć głos zimistrza:
— ŻELAZA DOŚĆ, BY STWORZYĆ CZŁOWIEKA!
Wysoko w górach śnieg eksplodował. Strzelił w górę, jakby pod nim bawiły się delfiny; w chmurze bieli powstawały i rozpadały się kształty…
Potem, tak nagle jak wyrosła, kolumna śniegu opadła. Teraz jednak stał w tym miejscu koń, biały jak śnieg, a na jego grzbiecie jeździec połyskujący od szronu. Gdyby najwybitniejszy rzeźbiarz, jakiego znał świat, miał kiedyś ulepić bałwana, właśnie tak ów bałwan by wyglądał.
Coś jednak nadal się działo. Postacie konia i człowieka wciąż się przekształcały, coraz bardziej podobne do żywych. Ustalały się szczegóły. Pojawiły się kolory — zawsze blade, nigdy jaskrawe.
I w końcu stał tam koń i siedział jeździec błyszczący w niechętnym blasku zimowego słońca.
Zimistrz wyciągnął rękę i zgiął palce. Kolor to przecież tylko kwestia odbicia… Palce nabrały koloru ciała.
Zimistrz przemówił. To znaczy, wydał z siebie rozmaite odgłosy, od ryku wichury po plusk fal zasysających kamyki na brzegu po straszliwym sztormie. Gdzieś między nimi zadźwięczał ton, który wydawał się odpowiedni. Zimistrz powtórzył go, rozciągnął, zamieszał i zmienił w mowę; bawił się nią, aż zabrzmiała właściwie.
— Tasbnlerizwip? Ggokyziofwa? Wiswip? — powiedział. — Nanana — na… Nyip… nap… Ach… Ach! Tak się mówi!
Odchylił głowę do tyłu i zaśpiewał uwerturę do „Uberwaldzkiej zimy” Cotery Porabiewa. Słyszał ją, kiedy gnał wichurę nad dachami gmachu opery; zdumiał się wtedy, że istota ludzka, w rzeczywistości niewiele więcej niż bukłak brudnej wody z nogami, może wykazać się tak doskonałym zrozumieniem śniegu.
— CHOBA POCOLODALO! — śpiewał zimnym niebiosom.
Popełnił tylko jeden drobny błąd — śpiewał też partie instrumentów, nie tylko głosów. Śpiewał cały utwór. Jechał przed siebie jak wędrowna orkiestra, wydając dźwięki śpiewaków, bębnów i wszystkich muzyków naraz.
Czuć zapach drzew! Czuć przyciąganie gruntu! Być materialnym! Wyczuwać ciemność za oczami i wiedzieć, że jest nim! Być — i wiedzieć, że się jest — człowiekiem!
Nigdy jeszcze się tak nie czuł. To pobudzające! Było tak wiele… wszystkiego przybywającego ze wszystkich stron. Na przykład to coś z ziemią: przyciągała go przez cały czas. Samo stanie pionowo wymagało skupienia. Albo ptaki… zawsze uważał je za nieczystości w powietrzu, zakłócające przepływ wiatru; teraz stały się żywymi istotami, takimi jak on. Bawiły się podmuchami i władały niebem.
Nigdy jeszcze nie czuł, nigdy nie widział, nigdy nie słyszał. Nie można tego robić, jeśli nie jest się… odłączonym w tej ciemności za oczami. Przedtem nie był odłączony, był złączony — złączny z całym wszechświatem przyciągań i ciśnień, dźwięku i światła, przepływu i tańca. Od zawsze wpędzał w góry burze, ale aż do dzisiaj nie wiedział, czym jest góra.
Ta ciemność za oczami… cudowna! To ona dawała mu… osobność. Jego ręka z tymi śmiesznymi ruchliwymi kawałkami na końcu pozwalała na dotyk; otwory po obu stronach głowy wpuszczały dźwięk, otwory z przodu cudowne zapachy. Jakie sprytne te otwory, że wiedzą, co robić! Zadziwiające! Kiedy jest się żywiołakiem, wszystko dzieje się równocześnie, wewnątrz i na zewnątrz, w jednym wielkim… czymś.
Читать дальше